Obiecująca baletnica ulega wypadkowi, który definitywnie kończy jej karierę. Aby utrzymać siebie i schorowaną matkę, Dominika decyduje się na podjęcie współpracy z wujkiem działającym dla rosyjskiego wywiadu. Pozornie proste zadanie okazuje się sprawnie przeprowadzoną intrygą, zmuszającą młodą kobietę do wstąpienia w szeregi Federalnej Służby Ochrony Federacji Rosyjskiej. W specjalnej, agenturalnej szkółce, Dominika przechodzi upokarzający trening, mający przygotować ją do jeszcze bardziej upadlających zadań za granicą… Powyższy opis trąci tanią sensacją i w oczach wielu krytyków takową się stał, kiedy Francis Lawrence zabrał się za ekranizację bestsellerowej powieści Jasona Matthewsa, Czerwona jaskółka (Red Sparrow). Twórca Igrzysk śmierci po raz kolejny postanowił sięgnąć po aktorkę Jennifer Lawence, która miała być gwarantem sukcesu tego przedsięwzięcia. O sukcesie można było zapomnieć już po pierwszym weekendzie wyświetlania Jaskółki, ale z przesadną krytyką względem tego obrazu nie do końca mogę się zgodzić. Choć aktorstwo pozostawia tutaj wiele do życzenia, to jednak w kwestii formalnej obraz Laweence’a wywiązuje się z ciążących na nim oczekiwań. Sposób prowadzenia narracji i montaż skutecznie chronią przed nudą, a w budowaniu odpowiednich emocji pomaga całkiem dobrze odnajdująca się w tym thrillerze, ilustracja muzyczna.
Kiedy świat obiegła informacja o podjęciu się przez Francisa Lawrence’a ekranizacji powieści Red Sparrow, chyba nikt nie miał wątpliwości, że słynny reżyser po raz kolejny sięgnie po doświadczonego i zaufanego kompozytora, Jamesa Newtona Howarda. Zresztą sam zainteresowany mówił o tym głośno jeszcze przed rozpoczęciem prac na planie. Czemu tak wcześnie? Czerwona Jaskółka nie była typowym przedsięwzięciem, za które można się było zabrać „za pięć dwunasta”. Montaż sceny otwierającej ten thriller szpiegowski wymagał stworzenia odpowiedniej bazy melodycznej – swoistego rodzaju quasi-baletu, który wprowadziłby widza do właściwiej części fabuły. Popełnione w ten sposób mini-dzieło jest z pewnością jednym z najlepiej skontruowanych fragmentów muzycznych Howarda ostatnich lat. To, co dzieje się później jest tylko potwierdzeniem tego stanu rzeczy…
Nie dlatego, że audio-wizualny geniusz trwa przez całą długość filmu, ale przez drastyczne odwrócenie się od tej konwencji. Nie powinna dziwić decyzja powrotu do subtelnego opisywania filmowej rzeczywistości. W końcu gatunkowa przynależność filmu Lawrence’a nie pozwalała rozwijać skrzydeł w kierunku zgrabnie zarysowanej melodyki i scenicznej wręcz dramaturgii. Takowa również zaczyna pracować na nieco innych płaszczyznach, stawiając na dyskretne opisywanie przeżyć głównej bohaterki. Jej zmieniające się wnętrze, psychika, także znalazło swoje odzwierciedlenie w chłodnych, ascetycznych wręcz dźwiękach filmowej ilustracji. I tylko nielicznie pojawiające się sceny akcji potrafią tchnąć w tą skostniałą, owianą zimnem i mrokiem, strukturę muzyczną, trochę więcej polichromatyki.
Abstrahując od wielu momentów, gdzie skrzętnie budowane napięcie wybucha z pełnym impetem, warto zwrócić uwagę na sceny montażów – na przykład szkoleniowych, czy też z szpiegowskiej aktywności Dominiki. Ale apogeum tych starań jest finał widowiska, który na nowo ubiera ilustrację w dostojne szaty muzyki klasycznej. James Newton Howard po raz kolejny wspina się tutaj na wyżyny swoich możliwości i wrażliwości, przy okazji ocierając się o melodyczną brawurę. To właśnie muzyka przejmuje dramaturgiczną inicjatywę w ostatnich minutach Czerwonej jaskółki, zostawiając widza w bardzo podniosłych, ale owianych pewną nutką smutku, nastrojach. I takie też odczucia pozostają z nim do ostatnich sekund napisów końcowych. Refleksja, jaka nasunęła się zaraz po wyjściu z kina uderzała bezpośrednio w aktorów, których gra skrywała się w cieniu emocji budowanych przez warstwę muzyczną. W efekcie zamiast sięgnąć po raz kolejny po film, czy też jego literacki pierwowzór, widz może w sobie zrodzić potrzebę indywidualnego kontaktu z soundtrackiem. Ale co w przypadku, gdy przygodę z Jaskółką rozpoczniemy przed zapoznaniem się z materiałem filmowym?
Kiedy na długo przed premierą w moje ręce wpadła ścieżka dźwiękowa wydana nakładem Sony Music, moje odczucia po jej wysłuchaniu były mieszanką umiarkowanej euforii z głębokim rozczarowaniem. Ta pierwsza narastała wraz z odkrywaniem kolejnych minut rozpoczynającej soundtrack uwertury. Jedenastominutowe wprowadzenie wyostrza apetyt na więcej tego typu dostojnych w wymowie, bogatych instrumentalnie i odwołujących się do tradycji scenicznej, utworów. Niestety rzeczywistość szybko sprowadza na ziemię. Zamiast baletowych form, do głosu dochodzą formy ilustracyjne – i to te w najmniej absorbującym wydaniu. Obskurne obrazki moskiewskiego osiedla, w jakim żyje Dominika w połączeniu z traumą, jaką przechodzi po zakończeniu kariery baletnicy znajdują swoje odzwierciedlenie w chłodnych teksturach opartych na smutnej liryce. Wejście w toksyczne środowisko agenturalne wprowadza wiele fermentu w ułożoną wydawać by się mogło, strukturę muzyczną. Obok dysonansowych form mających na celu budowanie napięcia i odzwierciedlania stanu psychicznego bohaterki, w palecie wykonawczej zauważyć możemy drobne zmiany. Organiczny charakter partytury podważany jest przez subtelną, ale kradnącą cząstkę przestrzeni, elektronikę. Nie stanowi ona kluczowego elementu w tej układance muzycznej, ale w kontekście wielu brutalnych wręcz scen, czy transformacji Dominiki w zimnokrwistą agentkę, wydaje się całkiem słusznym zabiegiem, wiernie podążającym za sferą wizualną. Służalczość obrazowi jest jakby niepisaną dewizą większości materiału ilustracyjnego do Czerwonej jaskółki. I to właśnie z tego powodu statystyczny słuchacz nie mający odniesienia do filmowej treści najbardziej będzie cierpiał podczas słuchania środkowej części soundtracku. W wieku fragmentach materiał ten jest wyjątkowo niewdzięcznym słuchowiskiem, wołającym wręcz o zmianę repertuaru. Warto jednak przetrwać te dłużące się chwile ascezy muzycznej, aby w pełni zanurzyć się w emocjonującym finale.
Dwa ostatnie utwory na płycie, to klasa sama w sobie. Tak naprawdę zaczynamy wchodzić w ten nastrój znacznie wcześniej, gdy na jaw wychodzi cała intryga związana z tożsamością rosyjskiego informatora. Fabularny twist ma swoje umocnienie nie tylko w specyficznym montażu, ale i podsycającej te emocje, oprawie muzycznej. Finałowa scena obnażająca grę prowadzoną przez Dominikę jest pod tym względem swoistego rodzaju mini-arcydziełem. Odwołując się do klasycznych wzorców, ścieżka dźwiękowa niejako zatacza krąg z wyprowadzoną na początku filmu stylistyką. Przy okazji kompozytor zasugerował, że jak tancerze w balecie, tak też szpiedzy są pewnego rodzaju aktorami, których umiejętności i stopień zaangażowania decydują o powodzeniu podejmowanego działania. Znamienne są tutaj słowa Matron tłumaczącej swoim wychowankom, że każdy człowiek jest układanką potrzeb. I aby zbliżyć się do „obiektu” inwigilacji, agent wywiadu musi stać się brakującym elementem tej układanki. Słuchając ścieżki dźwiękowej Jamesa Newtona Howarda nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że właśnie muzyka jest tym brakującym elementem, bez którego Czerwona jaskółka nie miałaby tak dużej siły wyrazu. Z drugiej strony nie brakuje również scen, gdzie te braki niewiadomo czemu nie są niwelowane. I fajnie, że kompozytor nie próbuje w tym przypadku sięgać po rozwiązania, które jakkolwiek zaburzałyby w miarę klarowny obraz. A może była to tylko chwilowa ucieczka na „z góry upatrzone pozycje”?
Jeżeli tak, to w ostatecznym rozrachunku okazała się szkodliwa tylko i wyłącznie dla słuchacza chcącego indywidualnie mierzyć się z oprawą muzyczną do Czerwonej jaskółki. W głównej mierze problem pogarsza konstrukcja albumu soundtrackowego, korzystającego bez opamiętania z maksimum przestrzeni dyskowej. Z pewnością o wiele inaczej by to wszystko wyglądało gdyby zamiast 75-minutowwego, uciążliwego słuchowiska, otrzymalibyśmy zgrabnie przemontowany, 45-minutowy soundtrack. Ale od czego jest opcja programowania w odtwarzaczach? Całe szczęście sztuka kompozycji, to nie tylko odtwarzanie pewnych zaprogramowanych tricków. Choć w Czerwonej jaskółce znajdziemy ich na pęczki, to jednak w porównaniu do wielu poprzednich prac Howarda, jest tu również sporo świeżyzny. Oby takich wynurzeń w karierze tego kompozytora było jak najwięcej.
I na koniec jeszcze jedna kwestia. Sceniczny charakter muzyki najwyraźniej skłonił kompozytora do zmiany w zakresie brzmienia muzyki. Z niemałą satysfakcją odnotowałem cieplejszą barwę nagrania oraz subtelny mastering pozbawiony zbyt agresywnej kompresji rujnującej dynamikę. I co ciekawe, w sprzedaży dostępna jest również studyjna, audiofilska wersja nagrania o parametrach 24bit / 96kHz.