Nie lubię bootlegów. Ciężko je zdobyć, a na pewno ciężko je zdobyć w sposób – nazwijmy to – całkiem legalny. Nie lubię też wydań łączonych. Pal sześć, gdy mamy muzykę do np. pierwszej i drugiej części filmu – możemy mieć swoisty „Best of” najlepszych motywów z każdego z obrazów, bez zbędnych wypełniaczy czasu. Jednak gdy na albumie znajduje się muzyka z dwóch, lub więcej, kompletnie różnych filmów, to już bywa różnie. Jedna partytura może nijak przystawać do drugiej, a po za tym, powiedzcie sami… jak do tego u diabła podejść pod kątem recenzji?
Mimo wszystko postanowiłem zrecenzować album, który jest zarówno bootlegiem, jak i zawiera materiał z dwóch różnych zupełnie filmów. Zrobiłem to nie tylko dlatego, że zbliża się oto czas, w którym Ennio Morricone odbierze honorowego Oscara i rzekł mi tedy mój kolega imiennik z portalu, iż warto by coś z tej okazji z bogatego dorobku Włocha zrecenzować. Zrobiłem to także, a może głównie dlatego, że omówione pokrótce tu partytury to zwyczajnie kawał świetnej muzyki filmowej, wart zapoznania się, niekoniecznie w formie takiej jak na tym oto bootlegu, firmowanym przez Dream Music. Zawiera on muzykę z B-klasowego filmu fantasy Czerwona Sonja oraz odrzuconą partyturę Morricone do Między piekłem a niebem. Płytę wypełniono muzyką po brzegi (blisko 80 min.!) a większa jej część to utwory pochodzące z Red Sonji, stąd też im poświęcę nieco większą uwagę, niż What Dreams May Come.
Czerwona Sonja powstała w rok po Conanie Niszczycielu i była od niego chyba jeszcze słabsza. Mimo tego, pewnie niewielu jest czytelników, którzy by tego obrazu nie widzieli. Co ciekawe, obok samego Arnolda-Conana (tutaj pod imieniem Kalidor) pojawia się w obrazie także jego ex-dziewczyna z Conana Barbarzyńcy, Sandahl Bergman, choć tym razem nie do poznania niemal w roli demonicznej czarownicy. Wojowniczą towarzyszką Arniego zostaje zaś nieco tyczkowata, aktorsko toporna Bridgitte Nielsen. Muzyka to po latach chyba jedyny poważny atut tej kiczowatej produkcji. Ciekawe, że twórcy zdecydowali się powierzyć stworzenie ścieżki dźwiękowej właśnie Ennio Morricone, który wyspecjalizował się raczej w bardziej dramatycznej i jednak kameralnej muzyce. Tutaj miał za zadanie skomponować partyturę epicką, nieco barbarzyńska i utrzymaną w duchu magicznej przygody. Ot, pewnie coś w duchu tego, co komponował Williams do kilku filmów Spielberga lub Lucasa, albo Poledouris do Conana czy Flesh+Blood. Jednak Morricone nie byłby wielkim artystą, gdyby miast trzymać się swego stylu, wzorował się tylko na innych. Stworzył więc muzykę, która jest i magiczna, i barbarzyńska, i epicka w jakimś sensie też. Przy tym wszystkim, co ważne, jest muzyką Ennio Morricone, a co doskonale słychać.
Główny temat filmu (tak naprawdę temat nie Sonji, ale Kalidora) większość czytelników pewnie zna doskonale. Włoski kompozytor oparł go nie o rozbuchaną sekcję dętą, ale jedynie o solowe partię na trąbkę, którym towarzyszy sekcja smyczkowa, oraz w niektórych fragmentach delikatny chór czy harfa. Grzech nadużycia tego tematu na płycie na pewno nie został popełniony, gdyż usłyszymy go jeszcze jedynie we fragmentach dwóch utworów. Jak na Main Title pośród 19 ścieżek, to niezbyt często. Nie ma jednak co biadolić, gdyż Red Sonja tematycznie prezentuje się naprawdę solidnie i na albumie znajdziemy jeszcze kilka świetnych, może nawet ciekawszych melodii. Przede wszystkim temat miłosny – jak to u włoskiego maestro – prosty ale piękny i pełen emocji. Rozpoczyna się bardzo spokojnie, subtelnie, by w pewnym momencie przeistoczyć się w swego rodzaju crescendo. Przedstawiany w różnych aranżacjach, najczęściej z wykorzystaniem sekcji smyczkowej i oboju, w finałowej kulminacji często uzupełnianych trąbką.
Red Sonja to jednak była (nieszczególnie udana) próba pójścia śladami Conana Barbarzyńcy, nie mogło więc zabraknąć podobnej do fragmentów dzieła Poledourisa bombastycznej muzyki. Taką dostajemy w utworze „Temple Raid” przynoszącym nam batalistyczny motyw partytury Morricone. Mamy tu w końcu całą orkiestrę, z wysuwającą się na czoło sekcją dętą, no i wspaniałe, potężne chóry, najlepiej słyszalne w innej aranżacji tego tematu – „Fighting The Soldiers”, gdzie triumfalnie wyśpiewują imię głównej bohaterki. Podobną muzykę akcji prezentuje nam ostatnia ścieżka pochodząca (rzekomo) z Czerwonej Sonji. „Reprise” to dziwny utwór, zdecydowanie najdłuższy, taka niby koncertowa suita, ale poza rozpoczynającym ją tematem Kalidora i chóralnym prologiem, ograniczająca się do wałkowania w kółko motywu bitewnego wziętego z… innego filmu, a mianowicie o 2 lata wcześniejszej przygodówki pt. Hundra!
Nie będę wymieniał i opisywał każdego z tematów, lejtmotywów i charakterystycznych fragmentów Czerwonej Sonji, bo tych jest tu całkiem sporo. Wszystkie utrzymane w świetnym fantastyczno-barbarzyńskim klimacie, pełnym chociażby tajemniczych chórów. Niektóre fragmenty zdają się co prawda brzmieć nieco staroświecko, w stylu partytur z Golden Age, niektóre zdają się wręcz zawierać rozwiązania zaczerpnięte z muzyki klasycznej, a niektóre z kolei zawierają pomysły, z których Morricone czerpać będzie później (utwory 7 i 8 będą niewątpliwie inspirowały suspense chociażby z Nietykalnych). W każdym razie Czerwona Sonja to partytura znakomita, nietuzinkowa, bardzo dobrze sprawująca się tak w filmie jak i na płycie. Wysoko więc stawia poprzeczkę następującym po niej na płycie fragmentom z What Dreams May Come. Utworom z partytury, której producenci w filmie nie chcieli.
Pierwsza myśl, która narzuca się po ich przesłuchaniu to: „Jak oni mogli z tego zrezygnować?!?”. What Dreams May Come rejected to bowiem muzyka piękna i urzekająca. Muzyka momentami bardzo głęboka, refleksyjna i religijna niemalże. I może właśnie dlatego nie spodobała się w Hollywood? Wydała się Amerykanom zbyt poważna dla w gruncie rzeczy niezbyt wyszukanego (scenariuszowo) filmu o życiu po życiu? I pewnie też za mało hollywoodzka. Stało się jak się stało, nie pierwszy to taki przypadek i nie ostatni. Morricone został zastąpiony przez inną muzyczną sławę – Michaela Kamena, który spisał się bardzo dobrze, jednakże moim zdaniem Włocha nie przebił.
What Dreams May Come rejected to już właściwie klasyczny Morricone – muzyka pełna klasy, pełna emocji, pełna chwytliwych melodii. Zaczyna się od subtelnego tematu miłosnego na fortepian i smyczki. Jednak główny temat przewijający się przez krótką w sumie partyturę usłyszymy dopiero w „Soul Mates/Communication Through A Painting”. Wygrywany jest na flet solo i ma specyficzne, ni to staroświeckie, ni to etniczne brzmienie. Przewija się on pomiędzy kolejnymi partiami pięknych sakralnych chórów (np. w „In The Catedral”) i chyba nieodzownych u Morricone wzruszających wokaliz Eddy Dell’Orso („The Paradise City And Reincarnation Aim”). I choć już po tym krótkim opisie widać, że nie jest ta odrzucona muzyka tworem szczególnie oryginalnym w dorobku włoskiego kompozytora, to zważywszy na jej piękno, dla słuchacza nie ma to większego znaczenia.
Mamy więc na albumie dwie różne, wspaniałe partytury. I to chyba jest największą wadą płyty – to niedopasowanie stylistyczne kompozycji. Z jednej strony: muzyka momentami potężna, barbarzyńska, a z drugiej subtelna, fragmentami wręcz chrześcijańska. Tak naprawdę Red Sonja i What Dreams May Come powinny być wydane osobno. I w pewnym sensie były, z tym że… i tu dochodzimy do najważniejszego problemu. Obie partytury ukazywały się tylko w formie wszelakich bootlegów, wydań limitowanych i promocyjnych, których dostępność jest znikoma, a jeśli już pojawia się okazja do kupna to po horrendalnych cenach. Takie na aukcjach osiąga choćby wydanie Varese Sarabande, gdzie dwie kilkunastominutowe suity z Czerwonej Sonji upchnięto wraz ze score do Bloodline. Jeśli chodzi o bootlegi czy promo What Dreams May Come to wszystkie zawierają ten sam materiał, co recenzowany album, tylko w innej kolejności i nazewnictwie utworów. Generalnie więc nie powinniśmy narzekać na tę płytę, gdyby było to szeroko dostępne, oficjalne wydanie. Ale to niestety tylko kolejny bootleg, który czasem mignie gdzieś na jakiejś aukcji, albo który możecie kupić w formie mp3 na sprzedających w ten sposób muzykę serwerach ze Wschodu (legalnie?). Oj, ciężkie jest życie fana muzyki filmowej.
PS: Ocena muzyki w filmie dotyczy oczywiście tylko Czerwonej Sonji.