Po latach wojen z decydentami Warner Bros., wydawało się, że Zack Snyder w końcu znalazł idealną przestrzeń do uwolnienia swojej wyobraźni. Bezgraniczne zaufanie Netflixa do warsztatu amerykańskiego reżysera odbiło się jednak czkawką, kiedy do streamingu trafiła Armia Umarłych. Snyder przekonywał, że całą energię twórczą skoncentruje na kolejnym projekcie – epickim s-f. Czy tym razem się udało?
Rebel Moon – Część 1: Dziecko ognia, to film, który pierwotnie miał był częścią gwiezdnowojennego świata. Nikt z Lucasfilmu nie wyraził jednak zainteresowania historią nakreśloną przez Snydera, co w świetle finalnego produktu można doskonale zrozumieć. Fabuła koncentruje się bowiem wokół byłej wojowniczki szukającej schronienia w rolniczej społeczności księżyca Veldt. Kiedy jej wioskę najeżdżają brutalne wojska Macierzy, kobieta postanawia zebrać ekipę outsiderów, by wspólnie z nimi stanąć do walki z tyranią. Już ten skrócony opis świadczy, że nie ma mowy o jakimkolwiek powiewie świeżości. Amerykański twórca bierze na tapet klasyczne wątki gatunkowe, ubierając je w specyficzny sposób opowiadania filmowych historii. Jakakolwiek logika idzie więc w odstawkę, a jej miejsce wypełniają puste, patetyczne dialogi oraz widowiskowa akcja okraszona mnóstwem ujęć w slow morion z fatalnym CGI. Dwugodzinne Dziecko ognia jest tak naprawdę dopiero wstępem do właściwiej kulminacji, która ma nastąpić w drugiej części filmu zapowiedzianej na wiosnę 2024 roku. Ale czy ktoś w ogóle będzie jeszcze czekał na to widowisko?
Muzyka wybrzmiewająca w tym obrazie idealnie wpisuje się w całą wymowę dzieła. Do jest stworzenia poproszony został stały współpracownik Snydera – partner w zbrodni – Tom Holkenborg znany również pod pseudonimem Junkie XL. Holenderski twórca kilkanaście lat temu przybył do USA, aby zwojować tamtejszym rynkiem filmowym. I faktycznie częściowo mu się to udało brylując u boku Hansa Zimmera, a później realizując solowe projekty. Pojawiły się wielkie tytuły, ale wraz z nimi również mocne słowa krytyki – głównie pod adresem stylu, w jakim Tom rozprawia się z symfonicznym aranżem oraz miksem. I kiedy wydawać się mogło, że Hollywood powoli odwraca się od Holkenborga, jego współpraca ze Synderem kwitła w najlepsze. Najpierw zbawczy powrót na białym koniu w celu uratowania „zniszczonej” prze Elfmana, Ligi Sprawiedliwości, a teraz epickie s-f z ambicjami na własne uniwersum. I jak zwykle w przypadku prac Holkenborga, ambicje rozbiły się o braki w warsztacie byłego DJa.
Nikt nie oczekiwał, że Junkie XL wejdzie w ten projekt niczym John Williams do gwiezdnowojennego uniwersum. Space-operowa symfonika również wydawała się poza zasięgiem Holkenborga, aczkolwiek można było przynajmniej zadbać o warstwę tematyczną. Ale i tutaj wszystko wydaje się przewidywalne i do bólu poprawne. Fakt, kontekst głównej bohaterki, jej trudnej przeszłości, zapewnia lekki powiew emocjonalnego grania i to wszystko przekuwane jest na ciekawie brzmiące wokalizy osadzone na amibientowym tle. Nutka mistycyzmu wiąże się z wątkiem obdarzonej niezwykłymi zdolnościami córki króla, a solowa wiolonczela jest swoistym klasykiem w podbijaniu emocjonalnej „głębi” ilustracji. Nie dajmy się zwieść tym zabiegom inspirowanym w głównej mierze Diuną Zimmera, bo ich moc sprawcza kończy wraz ze scenami, w jakich wybrzmiewają.
Niewiele więcej do powiedzenia będzie miała chóralna wizytówka armii Macierzy, która z kolei brzmi, jak dziesiątki podobnych tworów Junkiego do filmów Snydera. A wszystko to osaczone minorowym nastrojem i patetyczną do bólu zębów wymową. Oczywiście najbardziej bezbarwnym elementem oprawy muzycznej pozostaje akcja, czyli agresywne, orkiestrowe frazy osadzone na rytmicznych perkusjonaliach. Od czasów Mad Maxa niewiele się pod tym względem zmieniło, można więc przypuszczać, że wszystkie tego typu fragmenty tworzone są na bazie wypracowanych wówczas szablonów. Efekt końcowy adekwatny jest do tego, co zapewnia nam filmowe doświadczenie – poczucie obcowania z produktem zupełnie ubezwłasnowolnionym twórczo, odartym z jakiejkolwiek tożsamości oraz pasji.
Osobnym problemem z jakim borykają się niemalże wszystkie kompozycje Holkenborga jest miks spłaszczający wszelkie potencjalne niuanse do nieznośnego hałasu. Choć filmy Snydera skutecznie rozprawiają się z tą kwestią równie agresywnym zestawem efektów dźwiękowych, to już mierzenie się z rzeczonym materiałem na soundtracku odkrywa wszystkie karty jakimi gra Holender. Nie ma ich zbyt dużo, a i wartość jakby znikoma. Na tyle, aby niespełna godzinny czas trwania albumu dłużył się niczym czas oczekiwania na zakończenie nudnego widowiska Snydera. Wydany cyfrowo soundtrack stawia przed nami tylko kilka fragmentów wartych uwagi, a wśród nich wyszczególnić możemy liryczne The Wolf Who Became A Woman oraz nadające w podobnym stylu Pueri Salvatoris, czy też troszkę bardziej drapieżne A Call to Courage. Dwa z tych utworów promowały zresztą ścieżkę dźwiękową jeszcze przed premierą Rebel Moon. Mając je w zanadrzu można więc śmiało darować sobie sięganie po pełny soundtrack.
Niestety do podobnych wniosków dojść można w kontekście całego projektu Rebel Moon. Film Snydera daleki jest od miana satysfakcjonującego, choć sam twórca zapewnia, że to tylko preludium do tego, co zobaczymy w drugiej części. Natomiast rozszerzone, bardziej brutalne odsłony obu filmów będą niczym Snyder’s Cut Ligi Sprawiedliwości. Nie wiem czy będę miał na tyle odwagi, by się o tym przekonać. Na chwilę obecną odsyłam to wszystko w niepamięć.