Uśpieni to bodaj szósta produkcja, pod którą podpisała się osławiona wytwórnia Hammer Films po reaktywacji w XXIw. I prawdopodobnie najgorsza, a na pewno najnudniejsza. Inspirowana autentycznym eksperymentem przeprowadzonym na uniwersytecie w Toronto (filmowcy akcję przenieśli na Oksford) historia próbuje wykorzystać do straszenia wszelkie możliwe schematy i klisze, jakie widzieliśmy w horrorach ostatnich kilkudziesięciu lat, a co gorsza z bardzo mizernym skutkiem. Drażni także scenariusz, w którym filmowcy wprowadzają co chwila nowe wątki, które ostatecznie do niczego konkretnego nie prowadzą. Najgorsza jest jednak ta przeraźliwa nuda. Film nie wywołuje u widza żadnych emocji, do czego przyczynia się niestety również ścieżka dźwiękowa.
Jej autor ledwie trzydziestoletni Lucas Vidal, choć ma na koncie już trochę filmów, w tym całkiem sporo znanych, także hollywoodzkich, to nie wyrobił sobie zbyt dobrej opinii u słuchaczy filmówki. Jego ścieżki zyskiwały opinię albo słabych, albo w najlepszym razie solidnych. Ponadto na jego nieszczęście, wśród ścieżek które mu wydano nie znalazły się wcale te najlepsze, tylko te z najpopularniejszych obrazów. Wśród nich The Quiet Ones, których zdecydowanie wypuszczenie na krążku Varese Sarabande mogła sobie darować.
Uspieni są bowiem trochę jak Sinister. Reżyser John Pogue również zapragnął by jego film nie ilustrował klasyczny score, ale właśnie elektroniczne, odpychające, dźwiękonaśladowcze dziwadło, które miało pewnie w założeniu budować nastrój. Zastanawiam się czy Pogue nie wymyślił sobie tego dokładnie przez analogię z Sinisterem. I tam, i w jego filmie mamy sporo fragmentów odtwarzanych ze starych taśm, dodatkowo w Uciszonych część ujęć oglądamy z perspektywy kamery dzierżonej przez głównego bohatera. No i pewnie reżyser doszedł do wniosku, że skoro tam działało, to dlaczego u niego miałoby nie działać?
Problem w tym, że Sinister był filmem zwyczajnie lepszym a nade wszystko dużo bardziej przemyślanym. Jego twórcy wykorzystali elektronikę Younga w sposób de facto szczątkowy więcej pola do popisu dając wyszukanym przez siebie niefilmowym, choć utrzymanym w podobnej stylistyce, kawałkom. Nie było tam też problemu z przekazywaniem emocji, a reżyser nie zbaczał z wątkami na lewo i prawo doszukując się romansów pomiędzy bohaterami. A takowe trudno ilustrować odhumanizowaną elektroniką. Pewnie by się dało, ale do tego trzeba by trochę ponadprzeciętnego talentu. U reżysera, aktorów i kompozytora.
Żeby nie gnębić tak Pogue’a jak i Vidala, przyznam że są momenty, gdy score sprawuje się przyzwoicie, a raz czy dwa nawet intrygująco, choć zarazem nieco kontrowersyjnie, jak brzmiące niczym uszkodzona maszyna Bathtub Attack, które chyba jednak nie do końca wpasowuje się w montaż wydarzeń na ekranie. Jednak przez większość czasu dobrej muzyki zwyczajnie brakuje. Już same napisy początkowe są tego doskonałym przykładem. Zrobiono je w sposób staromodny i wyświechtany: ot, przed kamera leniwie przewijają się średniowieczne grafiki przedstawiające egzorcyzmy, czy diabła. Takiej czołówce w każdym porządnym horrorze powinna towarzyszyć wyrazista, charakterystyczna muzyka. W Uciszonych usłyszymy Opening Titles Vidala – coś na kształt wyjątkowo niemrawych samplowanych wokaliz z dodatkiem nieszczególnego bitu. Szczerze powiedziawszy w tym momencie seansu miałem nieodparte wrażenie, że oglądam uszkodzoną kopię filmu i coś się porobiło z dźwiękiem.
Skoro już w filmie są problemy z działaniem muzyki, trudno oczekiwać by płyta w tym względzie była lepsza. I oczywiście nie jest. Decydenci z Varese najwyraźniej byli tego świadomi, bo nie dość że upchali na płytę trzy rockowe piosenki, jakie przewiną się przez film, to jeszcze wrzucili na nie single z popularnej w czasach akcji obrazu pirackiej rozgłośni radiowej „Caroline”, podobno bardzo poszukiwane przez niektórych kolekcjonerów-melomanów. I to jest tak naprawdę wszystko, co ma jakąkolwiek muzyczną wartość na tej płycie. Większość muzyki (muzyki?) Vidala ma charakter elektronicznego underscore, z założenia mającego budować straszny klimat. A to usłyszymy jakieś niepokojące dźwięki przypominające świst wiatru w rurach, a to jakieś dudnienia a la zepsuta pralka, a to coś a la warkot starego ciągnika, a to coś jak po prostu uszkodzony klip. Do tego nieliczne fragmenty które już nawet przypominają muzykę, z pojedynczymi uderzeniami w klawisze fortepianu, niemal układającymi się w melodię, jak w robiącym chyba za całą sferę liryczną utworach Flower Scene, The Quiet Ones i pierwszych kilkunastu sekundach Opening Titles. Może znajdą się słuchacze, którym tego typu dźwięki się podobają, albo są do czegoś potrzebne, ale znowu poprzetykane songami i jinglami nie tworzą one spójnej całości. Poza tym po usunięciu wszelkich dodatków, pracy Vidala zostaje jakieś 25 minut. I jest to raczej kompletny, i tak nazbyt męczący już, materiał.
Vidal jawił się w moich oczach, czy może bardziej uszach, jako najmniej zdolny z młodego pokolenia hiszpańskich kompozytorów, które robi obecnie karierę w świecie filmu (Velazquez, Bataller, Reyes…). The Quiet Ones niestety nie zmieni tej opinii. Nie mam pretensji do młodego Hiszpana, że poszedł w taką stronę, w jaką poszedł. Takie było życzenie i zamysł reżysera. Problem w tym, że Vidal jakoś za bardzo na elektroniczne eksperymenty nie miał pomysłu. Nie usłyszymy tu za bardzo niczego szczególnie oryginalnego, nowatorskiego, czegoś, czego inni nie próbowaliby już wcześniej i to z lepszym skutkiem, tak w kontekście filmowym, jak i jako autonomiczne dzieła. Uśpieni jeśli chodzi o wydanie płytowe mogliby być faktycznie uśpieni i absolutnie nie budzeni, bo chyba tak byłoby lepiej zarówno dla słuchaczy jak i dla kompozytora.