Joe Hisaishi to człowiek orkiestra. O tym, że jest utalentowanym kompozytorem, dyrygentem, pianistą, a także zapalonym fotografem, wie pewnie każda osoba, która miała dłuższą styczność z jego twórczością. Nie wszyscy jednak pamiętają, że słynny Japończyk próbował swoich sił także jako reżyser. W 2001 roku stanął za kamerą i napisał scenariusz filmu Quartet. Tym samym dołączył do elitarnego grona kompozytorów muzyki filmowej, którzy podjęli się wyreżyserowania własnej produkcji pełnometrażowej.
Quartet dotyka tematyki bardzo bliskiej Hisaishiemu – muzyki. Jest to bardzo tradycyjnie skonstruowana opowieść o grupce młodych ludzi, którzy zakładają kwartet smyczkowy i rozpoczynają działalność koncertową. W międzyczasie poznajemy ich perypetie i życiowe rozterki, choć można odnieść wrażenie, że to dialogi są przerywnikami dla scen muzycznych, a nie odwrotnie. Sam obraz można wręcz określić filmem muzycznym, bo gdyby usunąć z niego liczne sekwencje prób i koncertów, to seans byłby pewnie o połowę krótszy. Co ciekawe, niektóre fragmenty mogą odnosić się do wydarzeń z życia japońskiego kompozytora. Dobrym przykładem są retrospekcje, w których kilkuletni główny bohater uczy się grać na skrzypcach.
Formuła produkcji wymagała oczywiście sporej ilości muzyki, zwłaszcza w formie diegetycznej. Hisaishi z początku chciał wykorzystać głównie cudze utwory, jednak z czasem doszedł do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie sięgnięcie po własne kompozycje. Ścieżka dźwiękowa jest więc pełna nawiązań do twórczości Japończyka, a sam film przyjmuje przez to formę pewnego rodzaju autolaurki.
Na oficjalnym soundtracku w tym kontekście gratką dla fanów będzie utwór Melody Road, zawierający w sobie trzy słynne melodie Hisaishiego – tematy z Mojego sąsiada Totoro, Hana-Bi i Powrotu przyjaciół. Do tego w filmie pojawia się piękne Winter Dream z płyty My Lost City, jeden z ulubionych kawałków Japończyka na solową wiolonczelę (notabene scena, w której główna bohaterka gra tę melodię w swoim domu, przypomina analogiczny moment z Pożegnań Yojiro Takity). Maestro przypomniał także minimalistyczne Da-Ma-Shi-E w specjalnej aranżacji na saksofony. Kolejnym tzw. easter eggiem jest scena, w której protagonista przechodzi obok orkiestry dętej wykonującej fanfarę z Laputy – podniebnego zamku. Utwór ten nie znalazł się jednak na płycie.
Czy zatem ścieżka dźwiękowa składa się tylko ze starych kompozycji Hisaishiego? Nie. Najważniejszą ideą muzyczną skomponowaną docelowo na potrzeby obrazu, jest temat tytułowy. Pełni on ważną rolę – jest to melodia z recitalu filmowego kwartetu, napisana przez ojca głównego bohatera. Sam motyw jest przyjemny i chwytliwy, choć skłamałbym, jeśli bym napisał, że często do niego wracam. Poprzez częściową eksplorację skali pentatonicznej, nosi w sobie cechy kilku innych kompozycji Japończyka o szeroko rozumianym azjatyckim wydźwięku (np. Wind Forest lub Asian Dream Song). Hisaishi prezentuje go w kilku aranżacjach, m.in. oczywiście na kwartet smyczkowy. Najbardziej zapada w pamięć jednak bardziej żywiołowa wariacja z elektronicznym beatem, mającym zapewne korelować ze światem młodych ludzi, o których opowiada film. Na soundtracku znajdziemy też nieobecną w obrazie wersję na solowy fortepian. Maestro przyznał, że po prostu nie mógł sobie podarować umieszczenia na płycie tematu przewodniego w tej jakże typowej dla siebie aranżacji.
Nieco w opozycji do tematu głównego stoją pozostałe autorskie kompozycje Hisaishiego. Wywodzą się one z muzyki poważnej. Student Quartet to bardzo czytelna, może aż zanadto, inspiracja kwartetami smyczkowymi i Koncertem na obój Wolfganga Amadeusza Mozarta. Z kolei Passakaria została napisana w hołdzie Niccolowi Paganiniemu i bazuje na słynnym Kaprysie nr 24 (pierwotnie Japończyk zamierzał wykorzystać oryginalną kompozycję włoskiego skrzypka). W stronę bardziej współczesnych brzmień (Arnold Schönberg, Igor Strawiński) zmierza natomiast Black Wall, w aranżacjach na kwartet smyczkowy oraz na orkiestrę. To ciekawy, drapieżny, niestroniący od dysonansów i niebanalnych harmonii utwór.
Jak zostało wspomniane, większość muzyki została wykorzystana w formie diegetycznej. Z tej reguły wyłamuje się w zasadzie tylko skromny, niewiele ponad minutowy Lover’s Rain, bazujący na temacie głównym. Hisaishi uznał, że potrzebuje muzyki, która uwypukliłaby nakreślony w filmie wątek miłosny i w takiej też roli pojawia się ta kompozycja.
Recenzowany soundtrack z pewnością wyróżnia się na tle dyskografii Joe Hisaishiego, i to nie tylko dlatego, że powstał na potrzeby wyreżyserowanego przez niego filmu. Odznacza się bowiem formą – połączenie nowych melodii ze starymi hitami Japończyka, a także hołdowanie muzyce poważnej, tworzą razem całkiem ciekawą mieszankę gatunkową, którą nie sposób znaleźć na innych albumach sygnowanych jego nazwiskiem. Jednocześnie należy sobie jasno powiedzieć, że właśnie owa stylistyka ukierunkowuje rzeczoną pozycję bardziej w stronę muzycznych ciekawostek, aniżeli pozycji, które powinny gościć na półce każdego szanującego się fana muzyki filmowej. Quartet to swoisty eksperyment, który pozwolił Hisaishiemu wykazać się w podwójnej roli, niemniej zarówno na polu filmowym, jak i muzycznym, nie odnosi większych sukcesów.