Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Henry Jackman

Predator, the

(2018)
2,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 10-10-2018 r.

Ten film od samego początku budził spore kontrowersje. Jeszcze kiedy ogłoszono, że za kamerą stanie osoba, która niegdyś wcielała się w jednego z bohaterów obrazu, który niejako zapoczątkował tę serię. Predator, bo o nim jest tutaj mowa nie ma szczęścia do swoich kontynuacji. Najpierw przekombinowany sequel z 1990 roku. Później seria crossoverów z uniwersum Obcego oraz próba powrotu do pierwotnej idei – wątku polowania. Wydawać by się mogło, że film Shane’a Blacka zatytułowany po prostu The Predator będzie współczesną wersją kultowego obrazu z Arnoldem Schwarzennegerem w roli głównej. Ale już pierwsze zwiastuny sugerowały, że będzie to raczej kontynuacja tworzona w bardziej rozrywkowym tonie i przy wykorzystaniu współczesnych trendów realizacyjnych. Nie dawałem wiary w sukces tak przedstawionej historii i ostatecznie w kinie utwierdziłem się w tym przekonaniu. Konflikt między dwoma frakcjami Predatorów przenosi się na ziemię, gdzie ludzkość z jednej strony staje się narzędziem w grze o przetrwanie gatunków. Z drugiej natomiast dostarcza pola do sztandarowej już w tej serii rozgrywki – próby sił między łowcą, a zwierzyną, za jaką uważają nas przybysze z kosmosu. I tutaj leży największy idiotyzm filmowego przedsięwzięcia Blacka. Ilość scenariuszowych kiksów, czerstwych dialogów i fatalnie zarysowanych postaci jest tak samo przytłaczająca, jak tempo prowadzenia tej pisanej na kolanie akcji. Historia chorego chłopca i jego ojca, ex-marines, którzy lądują w samym centrum konfliktu z obcymi, absolutnie nie przekonuje i przerażenia skalą marnowanego potencjału. Rozdarcie pomiędzy przymusem trzymania się klasyki, a chęcią wyrwania się z jej ram w celu tworzenia kina rozrywkowego, ostatecznie pogrążyło ten projekt. I w samym centrum tego konfliktu znalazła się ścieżka dźwiękowa ilustrująca niefortunne widowisko.



Do współpracy z Blackiem nie powrócił ani John Ottman ani Brian Tyler, z którymi reżyser ten przecinał kiedyś swoje artystyczne ścieżki. Projekt nie powędrował nawet na ręce autora tematów serii – Alana Silvestriego. Świat obiegła natomiast zaskakująca informacja, że komponowaniem muzyki do tego obrazu zajmie się Henry Jackman – jeden z wychowanków Hansa Zimmera i twórca ze wszech stron zagadkowy. Niewątpliwie posiadający talent, o czym świadczyć mogą niektóre jego prace, jak chociażby Kingsman czy Wojna bohaterów, ale niestety dosyć często rozmieniający się na drobne. Informacja o angażu do Predatora pojawiał się w najbardziej kryzysowym momencie kariery Brytyjczyka. Dodatkową porcję obaw dostarczały przykłady innych franczyz, których podejmował się ostatnimi czasy Jackman, a które delikatnie mówiąc, nie do końca mu podeszły. Wejście w uniwersum Predatora wymagały od kompozytora nie tylko wzięcia na warsztat kultowych tematów Alana Silvestriego, ale również umiejętności rozpisania ich w taki sposób, aby identyfikował się ze specyficznym stylem twórczym autora oryginału. Coś, z czym John Debney poradził sobie doskonale, miało stać się piętą achillesową najnowszej pracy Henry’ego Jackmana. Czy tak też się stało?



Analizując materiał, jaki wybrzmiał w filmie The Predator, można dojść do wniosku, że autor ścieżki dźwiękowej miał nie lada problem z odnalezieniem się w tym specyficznym widowisku. I to nie przez wzgląd na lekki ton filmu Blacka, ale jego konotacje z pierwszym filmem serii. Wszczepienie tematów i stylistyki podejmowanej przez Silvestriego na grunt tak swobodnie prowadzonego widowiska wprowadziło spory dysonans pomiędzy sferą audytywną a wizualną. Zbyt nabożne traktowanie oryginału, sprowadzające działania Jackmana niemalże do przepisywania całych fraz, trochę oderwało tę partyturę od filmowej rzeczywistości. Punktem zaczepienia miało być uwspółcześnienie aranży niektórych tematów poprzez dorzucenie subtelnie działającej elektroniki. W efekcie osłabiły one siłę oddziaływania tych melodii, pozostawiając jeszcze większą przestrzeń między obrazem a muzyką. Swoistego rodzaju kołem ratunkowym wydaje się nowy materiał tematyczny przypisany rodzinie McKenna. Pulsująca melodia przypisana autystycznemu chłopcu rozszyfrowującemu skomplikowany język obcych, całkiem sprawnie porusza się po tym techno-bełkocie serwowanym nam przez filmowców. Nie mniej skutecznie radzi sobie patetyczna fanfara przyklejona do ojca tegoż chłopca – byłego marines, który nawiązuje bezpośredni kontakt z Predatorem. Marszowa melodia, choć trafna pod względem funkcjonalnym, będzie problematyczna dla słuchaczy ceniących sobie kreatywność w muzyce filmowej. Nie trzeba być osłuchanym fanem twórczości Jackmana (są tacy?), aby tę melodię skojarzyć z analogiczną, heroiczną fanfarą z Wojny bohaterów. Oczywistych analogii nie maskuje nawet fatalnie wykonany, dźwiękowy miks, który spycha ścieżkę dźwiękową Jackmana w głębokie tło sfery audytywnej. W miejsce, gdzie dają o sobie znać tylko charakterystyczne frazy tematyczne Silvestriego. Nie dziwne zatem, że wychodząc z kina można było poczuć solidny zawód zarówno samym widowiskiem, jak i średnio prezentującą się w nim, oprawą muzyczną. Niewiele osób wierzyło, że zapowiadany album soundtrackowy jakkolwiek zmieni ten wizerunek. A jednak…

Kompozycja Jackmana pozostawała jedną wielką zagadką aż do dnia premiery filmu. Żadnych zapowiedzi, żadnych informacji i ostatecznie opublikowana, skromna EPka, prezentująca trzy totalnie byle jakie utwory. Kawałki sugerujące co prawa sięganie po klasyk Silvestriego, ale w żaden sposób nie zachęcające słuchacza do wyczekiwania pełnego albumu. Takowy pojawił się dopiero dwa tygodnie po światowej premierze Predatora – kiedy ostateczna porażka widowiska została już przypieczętowana. Powiem szczerze, że nie spodziewałem się takiego obrotu spraw, kiedy po raz pierwszy wertowałem krótki w gruncie rzeczy, bo niespełna 55-minutowy, cyfrowy album z oryginalną ścieżką dźwiękową. Pierwszy odsłuch udowodnił bowiem, że ponad czystym imitatorstwem oraz średniej klasy nowinkami tematycznymi, praca Henry’ego Jackmana posiada coś, czego dawno nie słyszeliśmy u tego twórcy – niesamowity flow i przebojowość.

Trudno przełknąć gorzkie słowa, jakie wypowiadało się wcześniej o tej pracy, gdy konfrontuje się z nią w domowym zaciszu. Okazuje się, że poszanowanie do klasyki okraszone jest nie tylko aranżacyjnym bogactwem i brawurą w operowaniu tymi tematami w muzyce akcji. Znalazłem również nić, która łączy stare z nowym, choć nie obyło się bez kilku mniej lub bardziej rażących zabiegów. Jednym z gorzej zagospodarowanych wydaje się motyw dżungli, który w wydaniu Jackmana brzmi jak samplowany pastisz. Nie do końca kupuje również okraszony elektroniką motyw przewodni. Choć zdaję sobie sprawę, że osadzenie akcji w czasach współczesnych, w ciasnych pomieszczeniach laboratoriów, musiało znaleźć swoje usprawiedliwienie w sferze aranżacyjnej. Cóż, można to jakoś przełknąć, bo za horyzontem czai się spora porcja łatwo wpadającej w ucho, muzycznej akcji.



Począwszy od rozpoczynającego wirtualny soundtrack, Arrival, wskakujemy do pędzącego, rzadko kiedy zwalniającego tempa, muzycznego kołowrotka. Chwilę wytchnienia serwują co prawda fragmenty opiewające budowanie relacji między bohaterami, ale w kategoriach estetyczno-rozywkowych nie stanowią one praktycznie żadnej atrakcji dla odbiorcy tego soundtracku. Inaczej jest z muzyką akcji, która ma swoje naprawdę mocne momenty. I takowe znajdziemy w utworach takich, jak Project Stargazer, Out Of The Cage, Apex Predator czy też On The Loose. I jest to zasługą nie tylko aranży motywów Silvestriego, ale i nowym melodii, słyszanych w takich kawałkach, jak Team McKenna czy Rescue. Na prawdziwe fajerwerki w łączeniu tych dwóch grup tematycznych trzeba będzie poczekać do końcówki albumu, serwującej zestaw utworów z finalnej konfrontacji. Począwszy od The Hunt rzucani jesteśmy w wir pędzącej na zabój, orkiestrowo-chóralnej akcji, wyciskającej z warsztatu Jackmana ostatnie soki. W gronie moich muzycznych faworytów są tutaj The Last Stand oraz Man vs. Predator, aczkolwiek kiepski epilog filmowy zdobiony utworem The Predator’s Gift również prezentuje się całkiem okazale, budząc apetyt na kolejną przygodę z omawianym tu soundtrackiem.

Rzadko zdarza się, aby doświadczenie soundtrackowe tak mocno zmieniało wizerunek ścieżki dźwiękowej wybrzmiewającej w filmie. Trzeba jednak posypać głowę popiołem i przyznać, że Henry Jackman wyszedł ze swojego zadania częściowo obronną ręką. Częściowo, ponieważ funkcjonalność ścieżki dźwiękowej do Predatora postawić można pod wieloma znakami zapytania. Chodzi o wspomniane wcześniej rozdarcie pomiędzy przyjętą stylistyką muzyczną, a poetyką filmową. No i ten nieszczęsny miks… Wyrwanie tej muzyki z ciasnych ram obrazu, to chyba najlepsze, co możemy dla niej uczynić. Wyrwać, zapomnieć o jej kontekście oraz całej twórczości kompozytora i delektować się soczystą, zgrabnie zaprezentowaną rozrywką. Bo tymże jest soundtrack do najnowszej odsłony Predatora – solidną rozrywką. Niczym więcej.

Najnowsze recenzje

Komentarze