Małpy Człekokształtne to stworzenia, na których człowiek na podstawie szeregu genetycznych penetracji dociekał swojego pochodzenia. Ich wysoce rozwinięty mózg(jak na zwierzęta) nie może konkurować z tak bardzo myślącą ludzką maszyna, lecz budzi podziw w otoczeniu naukowców. Ich zdolność przyswajania wiedzy coraz bardziej intryguje wielu ludzi, albowiem, co by było, jeśli małpy stałyby się w pełni rozumną istotą zwierzęcą, która mogłaby żyć wśród nas ludzi… a co gorsze mieć nad nami pełna kontrolę i rozstrzygać o naszym losie…? Adekwatnym przykładem jest po części film mistrza surrealistycznych filmów Tima Burtona. Któż to nie zna jego futurystycznych wizji gdzie realny świat krzyżuje się z baśniową otchłanią. Co prawda Burton po kolejnym sequelu Batmana zastrzegł sobie, iż już nigdy nie zajmie się żadną kontynuacją jakiegokolwiek obrazu, ale obietnicy nie dotrzymał. Propozycja nakręcenia remakue’u filmu 1969r Planety Małp Franklina J. Shaffnera okazała się zbyt kusząca. Szczerze mówiąc do dziś zastanawiam się czy był jakikolwiek sens na realizacje całego przedsięwzięcia, ale jak każdy z nas wie Hollywood rządzi się swoimi prawami (świadczą o tym kolejne kontynuacje filmów z serii Mad Max, Indiana Jones) i pozostaje to zostawić niestety bez komentarza.. Wskrzeszenie bądź też zmartwychwstanie pierwowzoru,(choć o całkiem innej fabule) nie było czymś zaskakującym jak to sam twórca zapowiadał. O ile gra aktorów w roli małp była imponującą tak niestety odtwórcy głównych ról człowieczych zagrali bardzo kiepsko, a sam film spotkał się z ostrą krytyką na całym świecie. Mnie osobiście zaintrygowały dwie rzeczy. Przednia charakteryzacja oraz interesująca muzyka. Wszak nie od dawna wiadomo, iż praktycznie jedyną osobą od lat współpracującą z reżyserem jest Danny Elfman i tak też się stało w przypadku tejże produkcji. Danny musiał zdawać sobie sprawę, iż jego poprzednik sprzed ponad dekady świętej pamięci Jerry Godlsmith stworzył jedną z najbardziej niekonwencjonalnych partytur w całej historii muzyki filmowej. Miał, więc przed sobą bardzo trudne, wręcz powiedzieć niezwykle ciężkie zadanie wykreowania muzycznej ilustracji do nowatorskiej produkcji Burtona.
Zaczynając prześwietlać cały soundtrack od pierwszej do ostatniej nuty z nastawienia podobnie jak w przypadku goldsmithtowskiej partytury przeczuwałem, iż wynik daleki będzie od melodycznej muzyki. I nie myliłem się co do tego. Elfman nie chciał odchodzić od schematyki albumu z 1968r. Kompozytor wiedział dokładnie, co było siłą tamtej ścieżki. A Była nią oczywiście oryginalność, którą muzyk chciał wykorzystać właśnie i w tej wersji. Siedząc w kinie zostałem oszołomiony czołówką filmu gdzie usłyszawszy Main Title omal nie zostałem bezpowrotnie wbity w fotel. Zdumiał mnie ten mocny i niesłychanie niebanalny utwór. Jednak, gdy zaczyna się z takiego wysokiego pułapu wymagania do reszty rosną jeszcze bardziej, a ryzyko rozczarowania jest coraz to większe. Wróćmy jednak do pierwszego rozpoczynającego album utworu nota bene pojawiającego się ponownie w lekko zmienionej aranżacji w przedostatnim utworze na płycie. Kawałek, którego konstrukcja jest niezwykle okazała, a przede wszystkim nietradycyjna, wręcz antyklasyczna, porywa i zdumiewa niesamowitą elektroniczną aparaturą muzyczną.
oraz barbarzyńskimi kotłami, bębnami czy też ksylofonami. Oczywiście nie zabrakło tutaj miejsca na sekcje srogich, ciężkich dęciaków czy szalejących gdzieniegdzie smyczków( głównie ubarwiających utwór). W kolejnych utworach Elfman stosuje paletę dostępnych mu brzmień perkusyjnych oraz wykorzystuje gdzieniegdzie kameralny chór. W The Hunt oraz the Ape Suite podobnie jak i u Goldsmitha słychać nietuzinkowe rozwiązania bardzo oryginalnych dźwięków gdzie ujawnia nam się specyficzne tempo marszu przy obficie stosowanych sekcjach perkusyjnych i dętych oraz olśniewającej elektronice.
Tak, więc można by było rzec, że mamy do czynienia z płytą bez skazy i podsumować optymistycznie cały soundtrack wychwalając pod niebiosa dokonania kompozytora. Niestety to jest wszystko, co można dobrego powiedzieć o muzyce. Szkoda, bo kupując album oczekiwałem jednak czegoś więcej. Większość albumu jest niestety asłuchalna wręcz powiedzieć niesłychanie ciężka, toporna. Wszędzie mnóstwo dysharmonii muzycznego bałaganu na pięcioliniowej skali. Elfman oprócz specyficznej elektroniki i perkusyjnych brzmień nie wprowadza nic prekursorskiego, czegoś, co mogłoby wpłynąć i bronić ilustracyjnego charakteru płyty. Bębny i kotły to za mało, by można było mówić o naprawdę oryginalnej partyturze. Chwiejna linia melodyczna, atonalność zdecydowanie obniża ocenę i sprawia, iż z intrygującej płyty mamy do czynienia z rzemieślniczym underscorem. Poza tym Elfman, który w swojej karierze nieraz zaskakiwał nas przednimi motywami zaniechał tego typu formy wyrazu, czego ja osobiście najbardziej żałuje.
Summa summarum płyta jest troszkę zawodem, zwłaszcza dla osób pamiętających score Goldsmitha. Nie można zarzucić Elfmanowi, iż nie próbował stworzyć czegoś nietypowego, lecz końcowy rezultat jest jednak zaledwie poprawny. Na pewno płyta ma o wiele lepszą chwytliwość czy słuchalność niż szalejące tu i ówdzie brzmienia Jerryiego. Album nie był jakiś przełomowy w karierze kompozytora, ale też nie można tu mówić o totalnej klapie z pewnością doświadczenie, jakie zdobył kompozytor będzie w przyszłości potęgować. Wszak Elfman wykreował tutaj efektowne partie muzyczne z interesującymi pomysłami, które w przyszłości będzie mógł jeszcze wykorzystać i zaskoczyć ponownie wszystkich. Fascynujące małpy do dziś zaskakują ludzkość może nie tak często jak ówcześni kompozytorzy. Kompozytorzy, których coraz mniejsza kreatywność staje się powodem wielu ostrych słów pod ich adresami. Wyjątkami od tej reguły stali się Ci dwaj gentelmeni (Elfman i Goldsmith), którzy rozumieją, muzykę, ludzką psychikę a przede wszystkim duszę małp, a który bardziej pojmuje ich świat?!? Odpowiedź na to pytanie pozostawiam waszym refleksjom po przesłuchaniu obu płyt.