Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jonny Greenwood

Phantom Thread (Nić widmo)

(2018)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Domagała | 22-12-2018 r.

Kto widział Aż poleje się krew, Boogie Nights czy Mistrza, ten zapewne dobrze zna styl Paula Thomasa Andersona, wybitnego reżysera, którego perfekcjonizm i gorliwość, z jaką przygląda się ludzkiej naturze można dostrzec w chyba każdym jego dziele. Filmy te mają ze sobą jeszcze jeden wspólny mianownik: partytury Jonny’ego Greenwooda, na co dzień gitarzysty Radiohead, a po godzinach kompozytora muzyki filmowej i fana twórczości Krzysztofa Pendereckiego (z którą zresztą podejmuje dialog w jednej ze swoich solowych prac). Nić widmo (Phantom Thread), najnowsze dzieło Andersona, wyjątku nie stanowi – ani w kwestii zaangażowania Greenwooda, ani też w kwestii fascynacji tego drugiego polskim kompozytorem. Chociaż fascynacja ta była silnie widoczna w Mistrzu i Aż poleje się krew, Phantom Thread wcale aż tak przeszyty stylem sonorysty nie jest.

Historia uznanego londyńskiego projektanta mody, którego pracoholizmu nie zdołał zakłócić nawet burzliwy związek z o wiele od niego młodszą Almą, to opowieść – tak jak jej główny bohater – równie intymna, co zdystansowana. Obserwując ekscentryzm i egoizm starego kawalera otoczonego kobietami, a następnie drogę krzyżową uwiedzionej przez niego kelnerki, potwierdzi się porzekadło, według którego z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Mimo że w centrum partytury Greenwooda znajdziemy samego krawca, znaczna część muzyki poświęcona jest właśnie jego relacji z Almą. Dla obojga stanowi ona swoistą terapię szokową i jest jednocześnie motorem napędowym opowieści.

Opowieści, którą brytyjski muzyk dekoruje, ściśle podążając wpisanym w DNA Woodcocka kunsztem i maestrią. Obok ukochanej przez kompozytora sekcji smyczkowej (czy to w wersji kameralnej czy wymagającej sali koncertowej), usłyszymy pianino, które razem z wyżej wymienionymi „pudłami” – w ramach sonoryzmu traktowanymi również dosłownie – stanowi lwią część arsenału wirtuoza. Gdzieniegdzie znajdzie się też miejsce dla harfy, a raz czy dwa usłyszymy dęte blaszane i kotły. Zestaw narzędzi jest skromny; kompozytor skupia się przede wszystkim na kolorystyce partytury i jej harmonii, a więc podczas odsłuchu otworzy się przed nami cała gama artykulacji i wykorzystanych rejestrów poszczególnych instrumentów. Bynajmniej nie oznacza to braku lejtmotywów czy w ogóle melodii, na które miłośnicy soundtracków zawsze ostrzą sobie zęby.

Stylistycznie muzykę z Nici widmo można umieścić gdzieś pomiędzy jazzem a’la Duke Ellington a Beethovenowskim klasycyzmem (Greenwood nie kryje się zresztą w Endless Superstition z tą inspiracją) i Bachem, dodając do tego oczywiście tzw. „polską szkołę kompozytorską”. Zadowoli to nie tylko muzycznych globtroterów i koneserów zobojętniałych na skostniałe już tradycje filmówki, ale także fanów kompozytora. Tych zmęczonych jego dotychczasowymi „symfonicznymi dysonansami”. Jakkolwiek silnie obecne w recenzowanym soundtracku, dysonanse te przeplatane są – zdawałoby się, że specjalnie – wyjątkowo prostymi konsonansami i koniec końców harmoniczny balans między erudycją a przystępnością został zachowany.

Obserwując pracowniczy harmider w domu Woodcocka, wlekąc się tuż za jego samochodem podczas podróży do domku letniskowego albo zgadując myśli pracującego w izolacji krawca, zawsze towarzyszy nam wyśmienicie dopasowana do filmu muzyka. Jedną z największych cnót soundtracku pozostaje doskonale utrzymany dystans między dźwiękiem a obrazem: w przemyślany i kreatywny sposób Greenwood powiązuje utwory z kadrem czy to poprzez imitację (szybkie tercje na pianinie przywodzące na myśl schodzenie i wchodzenie po schodach), czy poprzez ogólną barwę. Przykładem tego drugiego jest okrojona o wyższe, „jaśniejsze” częstotliwości przygrywka na pianinie podczas wspomnianej sceny przejażdżki, wizualnie utrzymanej w chłodnej kolorystyce. Jednocześnie, trzymając rękę na pulsie i posiłkując się umiejętnie wyważoną ilością dysonansów, nie pozwala sobie rozproszyć uwagi widza. Soundtrack wydaje się być na tyle „diegetyczny” (należący do świata przedstawionego), że staje się częścią taśmy filmowej i bez trudu wyobrazimy sobie Woodcocka słuchającego właśnie takich utworów, jakie przygotował Jonny Greenwood. Z drugiej strony są one na tyle „niefilmowe”, że oddychają własnym powietrzem, przez co nadają Nici widmo kolejną płaszczyznę odbiorczą, a nie tylko służą za pretekst dla przekazania stanów emocjonalnych bohaterów. Efektem tego wszystkiego jest warstwa dźwiękowa, dla której (samej tylko muzyki!) warto obejrzeć film.


Inaczej wygląda sytuacja, kiedy po album sięgniemy bez „asekurującej go” sfery wizualnej. Zwykle, kiedy jesteśmy już po seansie danego filmu, samodzielny odsłuch pozwala nam odkryć perły, które wcześniej umknęły naszej uwadze lub po prostu nie zostały wykorzystane w obrazie. Przesłuchiwanie dowolnego soundtracku to również często mozolny proces przebijania się przez okazjonalne tapety dźwiękowe, które immanentnie nie mają prawa nas zainteresować lub wręcz okażą się męczące. Krzywdzącym byłoby napisać, że tak jest w przypadku Nici widmo, choć na szczęście problem dotyczy raczej rodzynków niż większości muzyki. Sporo mamy w tej partyturze dysonansów, które mogą umknąć uwadze podczas oglądania filmu, a zdecydowanie dadzą o sobie znać w chwili słuchania. Kiedy akompaniuje im ciekawa kolorystyka, wigor lub zwyczajnie nietuzinkowy pomysł (jak w Barbara Rose; zdecydowanie jeden z najlepszych momentów na krążku), potrafi być naprawdę świetnie, ale snujące się pięć metrów za słuchaczem smyczki mogą nas zmęczyć i zniechęcić do słuchania dalej (Alma – ładny, ale ślamazarny). Byłaby to szkoda, bo Greenwood rozdysponowuje pomiędzy kolejnymi utworami dwa solidne motywy (pierwszy obecny w czterech tytułowych i momentami przypomina Requiem Mozarta, drugi znajdziemy w House of Woodcock). Ogromnym atutem jest też zawarte w albumie wrażenie improwizacji i szkoda, że jest go tak mało (właściwie tylko w I’ll Follow Tomorrow). Bardziej wnikliwi odbiorcy mogliby uznać niechronologiczny układ kompozycji jako nawiązanie do jazzowej spontaniczności właśnie, ale to, zamiast chłodnego faktu, byłoby jedynie daleko posuniętym przypuszczeniem.



Łatwo zachwycić się muzyką do Nici widmo, słuchając jej po raz pierwszy. Wszak oryginalność, wśród oklepanych hollywoodzkich rozwiązań i blockbusterowych ścian dźwięku, skutecznie zaspokoi apetyt miłośnika soundtracków, który z początku bez wahania przymknie oko na wady albumu, przyjmując je wręcz jako zalety. Im więcej czasu poświęcimy utworom, tym szybciej mogą nas zacząć męczyć ich często flegmatycznie rozwijające się kompozycje, którym nie wypada przykleić łatki dźwiękowej tapety, ale których będziemy raczej wyczekiwać końca niż antycypować ich kolejne frazy. Szkoda też, że wydawnictwo muzyczne okrojone zostało o jeden czy dwa utwory, które w kadrze doskonale znalazły swoje miejsce (być może nie są to autorskie kompozycje). A komu spodoba się Nić widmo? Jak wyżej: na pewno znużonym schematyzmem soundtracków melomanom. Warto zacząć od obejrzenia filmu, pieczołowicie naszkicowanego portretu artysty-pracoholika poszukującego ostatniego elementu życiowej układanki. Nie jest to muzyka Nici widmo. To jest muzyka Reynoldsa Woodcocka – co najlepiej stanowi o tym, z jakiej klasy partyturą mamy do czynienia.

Najnowsze recenzje

Komentarze