Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Christopher Young

Pet Sematary 2019 (Smętarz dla zwierzaków)

(2019)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 08-05-2019 r.

Stephen King jest jednym z pisarzy najbardziej lubianych przez filmowców. Bynajmniej nie w kwestii współpracy nad przenoszeniem historii jego autorstwa na duże ekrany. Wszystkie trudności wynagradzają natomiast ciekawe pomysły, jakie znaleźć można na kartach powieści Kinga. W latach 80. i 90. używano sobie na nich do woli, miotając widza od iście ekscytujących widowisk do totalnie zmarnotrawionych potencjałów. I choć tych drugich jest zdecydowanie więcej, to jednak najbardziej pamiętliwe są dzieła takie, jak Smętarz dla zwierzaków. Film zrealizowany z wielką pieczołowitością, okazał się komercyjnym hitem, choć krytyka była wówczas podzielona w opiniach. Nie dziwne zatem, że będące w lekkim kryzysie, studio Paramount, po dwudziestu latach od premiery postanowiło widzom przypomnieć o tym klasyku. Tym razem w nieco innej, fabularnej otoczce.


Moda na remaki potrafi napsuć krwi niejednemu miłośnikowi kina grozy. Wśród opowiadanych na nowo klasyków rzadko kiedy trafiają się istne perełki zdolne strącić z piedestału „oryginał”. Takiego czynu dokonał jakiś czas temu film To -nomen omen ekranizacja innego dzieła Kinga. Ale czy najnowsze spojrzenie na literacki Smętarz dla zwierzaków ma również taki potencjał? Częściowo można się zgodzić z tym, że jako remake oraz filmowe widowisko, obraz Kevina Kölscha i Dennisa Widmyera prezentuje się całkiem nieźle. Ale gdy weźmiemy pod uwagę książkowy oryginał, nie można nie odnotować kilku kluczowych zmian, które miały odróżnić nową produkcję od klasyka z 1989 roku. Przestawianie pewnych pionków na szachownicy nie wpłynęło w większym stopniu na sposób postrzegania historii, a śledzenie tego wszystkiego w oczekiwaniu na finał również mogło być na pewien sposób satysfakcjonujące. Ot gatunkowy średniak z którego przemawia chęć dalszego żerowania na marce. I biorąc po uwagę finansowy sukces Smętarza, jest to całkiem prawdopodobne.



Czy do tworzenia oprawy muzycznej powróci również autor ścieżki dźwiękowej do tego filmu, Christopher Young? Na chwilę obecną jest zbyt wiele niewiadomych w kontekście sequela, aby cokolwiek na ten temat pisać. Pewnym jest jednak, że angaż amerykańskiego kompozytora do tego filmu był długo wyczekiwanym powrotem Christophera Younga do branży. Pomijając bowiem kilka niszowych produkcji oraz dwa azjatyckie blockbustery, na przestrzeni ostatniej dekady jego aktywność w hollywoodzkiej machnie produkcyjnej była niemalże niezauważalna. Zatem wraca jeden z najbardziej utalentowanych i pomysłowych twórców ścieżek dźwiękowych do kina grozy. W jaki sposób i w jakim stylu? Z tarczą czy na tarczy?

W ciągu ponad trzydziestoletniej kariery Christophera Younga, jego warsztat twórczy wielokrotnie zmieniał swoje oblicze. Ewoluował zataczając niejako koło od czystego eksperymentatorstwa dźwiękowego począwszy, poprzez bardziej skoncentrowane na orkiestrze, formy wyrazu, aż na kolejnej fascynacji istotą dźwięku skończywszy. Wielu współczesnych miłośników muzyki filmowej ma problem z nietypowym brzmieniem i rozwiązaniami stosowanymi przez Amerykanina. Mistrzowskie aranże symfoniczne często i gęsto okraszane są bowiem całą gamą wyrwanych z kontekstu dźwięków, poszatkowanych w miksie, rozpostartych na panoramie i szpecących w ordynarny sposób melodykę. Sinister było swego rodzaju przełomem, który rzutował na kolejne prace Younga – w tym również na Smętarz dla zwierzaków. Choć rzeczonej oprawie muzycznej już w założeniach daleko miało być od odważnego eksperymentatorstwa, to jednak i tutaj nie zabrakło tych niuansów.



I tutaj możemy dostrzec ciekawą paralelę. Sięgając pamięcią do partytury Elliota Goldentathala z filmowego „oryginału” zauważamy stopniowe odwracanie ról. Wchodzący wówczas do branży, Goldenthal, bardzo mocno inspirował się awangardą, której od wielu już lat hołdował również Young. Na ile inspirujące okazały się dla niego prace Christophera podczas tworzenia pierwszego Smętarza możemy się tylko domyślać. Niemniej jednak wiele wspólnych elementów odnaleźć możemy w kontekście początków karier obu tych kompozytorów. W najnowszej adaptacji dzieła Kinga, Chris niejako odchodzi od tej filozofii, pozwalając przemawiać bardziej współczesnym formom muzycznego wyrazu. Mamy więc zgrabnie zarysowaną melodykę dzielącą przestrzeń na element grozy spowijający tytułowy cmentarz oraz lirykę rozpościerającą cieplejsze frazy nad wątkami rodzinnymi. I tradycyjnie już w przypadku prac Younga ta przestrzeń definiowana jest świetną stroną aranżacyjną i brzmieniową, choć trzeba zaznaczyć, że całość realizowana była za pomocą banku sampli a nie ‘żywego” instrumentarium. Świetnie wypunktowane smyczki (również syntetyczne w tej pracy), to niejako znak firmowy horrorowego stylu artysty – tak samo zresztą, jak budowana w formie kołysanek, liryka. Muzyka nie przytłacza, ale i nie angażuje w większym stopniu uwagi odbiorcy. Dobrze funkcjonuje jako element dramaturgiczny, buduje napięcie i potęgująe grozę w kluczowych, finalnych scenach. Szkoda tylko że w myśl panujących obecnie standardów, starania te rewidowane są przez dosyć krzywdzący dla ilustracji muzycznej, dźwiękowy miks. Niemniej kończąc przygodę z całkiem znośnym widowiskiem jednego można być pewnym. Wszystko to doskonale uwypuklone zostanie w albumie soundtrackowym.

Chrstopher Young znany jest z tego, że z wielką pedanterią podchodzi do produkowanych przez siebie albumów. Przebiera, przestawia, edytuje i tworzy muzyczne historie, które czasami tylko z nazwy przypominają to, co możemy usłyszeć w filmie. Choć najbardziej dotyka to kina akcji i fantastyki, to jednak w pewnym stopniu rzutuje to również na kino grozy. Od pierwszych chwil, kiedy światło dzienne ujrzał soundtrack do Smętarza, wiadomym było, że tracklista w niewielkim stopniu pokrywać się będzie z filmową chronologią. To, co w większości pokrywa się natomiast z oryginałem filmowym jest muzyczna treść. Na niewiele ponad godzinnym soundtracku znalazło się bowiem większość materiału, jaki powstał do widowiska Kevina Kölscha i Dennisa Widmyera. Pozbawiony wizualnego kontekstu przybiera tutaj całkiem nowe, narratywne szaty. Ale czy lepsze względem tego, co mieliśmy okazję usłyszeć w filmie? Tutaj można mieć pewne wątpliwości. A wszystko przez zbyt daleko idącą hojność kompozytora w dawkowaniu nie zawsze łatwej i angażującej muzyki.

Jakże moglibyśmy nie zacząć od charakterystycznego, minorowego akordu wprowadzającego w ponury nastrój następujących wydarzeń. The Wendego to klasyka horrorowego grania w wykonaniu Chrisa Younga, która w suitowej formie zamyka główny, nadprzyrodzony wątek filmowej opowieści. Do tego typu grania powracać będziemy głównie w końcówce albumu eksponującej muzyczne wątki z finalnej konfrontacji. Droga do tego epilogu nie będzie łatwa. Skąpana w minorowych, często dłużących się dźwiękach, będzie idealną okazją do przypomnienia sobie za co tak naprawdę cenimy muzyczny warsztat grozy Christophera Younga. Wyrwane z kontekstu dźwięki, subtelna elektronika, krzyczące lub szepczące głosy, rozciągłe frazy i mnóstwo muzycznych zwrotów akcji. To typowy schemat postepowania praktykowany w takich kawałkach, jak Underground Terrors, Scream for More, Watching the Dead Do czy Fouled Soil. Nic na tyle angażującego aby rozkoszować się tym po wielokroć. Można wręcz odnieść wrażenie, że niektóre utwory lepiej radziłyby sobie jako połączona w całość, znacznie bardziej skondensowana w treści, suita. Takie zabiegi praktykował niegdyś Young, tworząc kilkunastominutowe bloki, w ramach których zamykał określone grupy nastrojów. I podobna selekcja przydałaby się w przypadku tej pracy.

Przed zapadnięciem w odrętwienie nadmiarem mrocznego grania ratuje (i to skutecznie) liryczna cząstka oprawy muzycznej. Takową podzielić możemy na dwie strefy działania. Pierwszą jest melancholijna muzyka spowijająca miejsce toczącej się akcji (The Maine Road). Druga natomiast już bezpośrednio odnosi się do rodziny doktora Louisa Creeda (Fielding Fine). Wydają się do siebie podobne, a to głównie z tego powodu, że obie oparte są na w miarę spójnej rytmice walca. Zupełnie oderwany od tego typu rytmizacji jest jeden z najłagodniejszych utworów na soundtracku, Echo Angels. I tam też Christopher Young sięga po sprawdzone rozwiązania – kobiece wokale osadzone na ponurym, smyczkowym tle. Takie balansowanie na granicy grozy i mistyki za każdym razem wychodzi Amerykaninowi bardzo ciekawie. Ot zupełnie jak zgrabne podsumowywanie całego widowiska kolejną porcją odartej z entuzjazmu, liryki (Wasn’t the Beginning?). I szkoda, że zbudowany w ten sposób klimat rujnowany jest przez rockową popłuczynę formacji Starcrawler, wybrzmiewającą w napisach końcowych.

Trzeba przyznać że troszkę tęskniliśmy za takim Youngiem. Doskonale budującym klimat grozy, sprawnie żonglującym (realistycznie brzmiącym, choć samplowanym) orkiestrowym instrumentarium i okazjonalnie uciekającym się do melodycznej prostoty i piękna. Niestety spoza tej nutki sentymentu nie przebija się jakaś bardziej angażująca treść. Żadne nowe rozwiązanie czy pomysł zna zagospodarowanie wspomnianych wcześniej przestrzeni. A szkoda, bo powieść Kinga dostarczała wielu takich wątków, z których można było zrobić odpowiedni użytek. Należy mieć tylko nadzieję, że Smętarz dla zwierzaków to tylko rozgrzewka przed bardziej inspirującymi pracami. Oby.

Najnowsze recenzje

Komentarze