Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler

Paparazzi

(2004)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 21-05-2007 r.

Paul Abascal, to jeden z wielu przeciętnych amerykańskich reżyserów, których filmografia nie mówi dużo nawet zagorzałym kinomanom. Zajmujący się na co dzień telewizyjnym rzemiosłem, od czasu do czasu ląduje na planie jakiegoś kinowego projektu. Paparazzi jest jego najnowszym filmem, opowiadającym o pewnym gwiazdorze kina akcji, Bo Laramie, którego rodzina o mało nie ginie w wypadku samochodowym przez grupkę postępujących nieetycznie paparazzich. Zdenerwowany gwiazdor postanawia zemścić się na fotoreporterach, eliminując ich jeden po drugim. Ten krótki zarys fabularny, brzmiący niczym jeden z filmów Seagala lub Van Dame’a, w praktyce nie odbiega zbytnio od tego modelu. Paparazzi, to bowiem proste i bardzo ograne kino, które dostarczy mniej więcej tyle samo wrażeń, co kolejny odcinek Klanu.

Miernota obrazu Abascala nie przeszkadzała najwyraźniej Brianomi Tylerowi, który bez większych problemów zgodził się napisać doń oprawę muzyczną. Po wyśmienitym dla tegoż kompozytora i niezwykle produktywnym roku 2003, nie myślał zwalniać tempa pracy, łapiąc się niemalże każdej możliwej okazji, by utrzymać swoją pozycję w branży. Pracując nad Paparazzi, zajmował się jednocześnie drugim projektem, Wersją Ostateczną. Podzielność uwagi nie wpłynęła jednak zbyt dobrze na efekt końcowy jego działań. O ile Wersja Ostateczna, to partytura dobrze wtapiająca się w obraz, również nie najgorzej radząca sobie poza nim, Paparazzi jest już jednak rzemiosłem średniej klasy, tylko spełniającym swoje podstawowe zadanie. Tyler, napinając sobie harmonogram zajęć, zamknął się w ciasnej klatce braku pomysłów. Aby wyjść cało z projektu, odgrzał kilka sprawdzonych pomysłów, narodzonych rok wcześniej w okolicach zajmowania się Nożownikiem, Linią Czasu i Diuną. Oprawił to typowym dla siebie językiem ilustracyjnym, wyzutym z jakiejkolwiek pasji i zainkasował czek za wykonaną robotę. O dziwo zadowolony z partytury reżyser, nie szczędził Tylerowi słów pochwał przy każdej możliwej okazji. Słuchając krążka z soundtrackiem wydanym przez Varese, tym bardziej nie mogę nadziwić się temu entuzjazmowi.

Przyznam się, że dawno już album z muzyką filmową, zestawiający w sobie niespełna godzinę materiału, nie wynudził mnie tak jak Paparazzi. Już z pierwszych utworów bije na odległość fetor braku pomysłów, sztampy i ilustracyjnego szlamu. Tradycyjnie już Tyler otwiera swój krążek zestawem tematycznym, który nie bez powodu kojarzyć nam się będzie ze wspomnianymi wyżej ścieżkami z 2003 roku. Temat przewodni (rodziny Laramie) po raz pierwszy słyszymy w suicie, na którą składają się dwa połączone ze sobą utwory: Aftermath i Solitude. Trzeba przyznać że sam temat jak i jego forma wykonania (dramatyczne smyczki z osadzonym w tle żeńskim wokalem) wypadają tu nie najgorzej. Tak dobrych momentów w dalszej części partytury jest już jednak niewiele. Sfera emocjonalna, która jako jedyna potrafiłaby tu nawiązać nić kontaktu ze słuchaczem jest niestety sprowadzana do najniższej kategorii. Reprezentujące ją solówki fortepianowe na tle elektronicznych sampli lub leniwych smyczek nie robią już bowiem takiego efektu na odbiorcy, co wyżej wspomniana suita.

Nawet tak miałki dramatyzm skutecznie zagłuszany jest przez wszędobylską, wypraną z jakiejkolwiek pasji, muzykę akcji. Otwierający album temat akcji w Cat and Mouse, mimo swojego stylistycznego podobieństwa do tych z Linii Czasu i Nożownika, nie posiada już takiej charyzmy, nie zrywa z fotela, nawet nie zapada w pamięć po zakończeniu przygody ze ścieżką. Podobnie ma się sprawa z kolejnym motywem akcji z The Break-In. Tyler, by sporządzić swoje muzyczne ciasto korzysta z symfonicznych i elektronicznych składników. Powstały z tego wypiek tylko z zewnątrz wygląda dobrze. Niestety po skosztowaniu daje o sobie znak gorzki posmak nudy, który po po kilku kęsach sprawia, że po prostu tracimy apetyt na dalszą konsumpcję. Problem ten determinuje bardzo często i gęsto pojawiający się ilustracyjny underscore, nie mający do zaprezentowania praktycznie nic, poza kilkoma umiejętnymi trickami łączenia symfonicznego i syntetycznego dźwięku.

Jedyne czego nie można zarzucić ścieżce dźwiękowej do Paparazzi, to jej strona techniczna. Zarówno orkiestracje jak i wykonanie (orkiestr z Pragi i Seattle) stoją tu na dobrym poziomie. Niestety to nie wystarczy, by polecić produkt Tylera. Właściwie, o ile nie jesteś zagorzałym miłośnikiem twórczości tegoż kompozytora, nawet nie próbuj sięgać po Paparazzi. Może się bowiem okazać, że stracisz zarówno pieniądze jak i czas nań poświęcony.

Najnowsze recenzje

Komentarze