Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler

Panic / Fitzgerald

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-04-2017 r.

Zanim Brian Tyler stał się obiektem zainteresowania wirtuozów kina akcji i s-f, brylował w światku twórców niskobudżetowych thrillerów i horrorów. Okres ten, choć często ignorowany przez współczesnych miłośników muzyki filmowej, zaliczać możemy do jednego z najbardziej płodnych w karierze amerykańskiego kompozytora. I nie chodzi tu tylko o słynny rok 2003, który zaowocował świetną oprawą do serialu Children of the Diune, czy charakternymi pracami do filmów Timeline i Darkness Falls. Pierwociny unikatowego warsztatu Tylera kształtowane były na przełomie lat 90. i nowego stulecia, kiedy szukał swojego brzmienia u boku niszowych lub dopiero rozpoczynających swoją karierę reżyserów.



Dosyć ciekawym człowiekiem na którego natknął się Tyler był Henry Bromell. To on zaangażował młodego kompozytora do swojego debiutanckiego filmu, Panic w którym pojawił się trzy ówczesne gwiazdy kina: Neve Campbell, Donald Sutherland oraz William Macy. Historia znudzonego życiem ojca, męża, przedsiębiorcy i mordercy w jednym, który postanawia udać się na terapię do psychologa, nie wydaje się pomysłem wielce oryginalnym. Jest to jednak pretekst do zawiązania dosyć ciekawego i dziwnego zarazem wątku romantycznego między zdołowanym Alexem, a poznaną w poczekalni do gabinetu, młodą Sarą. Początkowo chłodna relacja między dwojgiem obcych sobie ludzi, po pewnym czasie okazuje się swoistego rodzaju terapią. Równie ciekawe tarcie charakterów zapewnia kolejna produkcja Bromella – Fitzgerald (znany również pod tytułem Last Call), gdzie po raz kolejny pojawia się Neve Campbell. Tym razem obsadzona w roli młodej sekretarki pisarza, uwikłanego w liczne problemy. Film oparty został na biograficznej powieści Frances Kroll Ring, która pracowała dla F.S.K. Fitzgeralda na przełomie lat 30/40. Zrealizowany na potrzeby stacji Hallmark, nie miał okazji trafić do szerszej dystrybucji kinowej. Nie dziwne więc, że tak, jak i o filmie, dosyć szybko zapomniano również o ścieżce dźwiękowej Briana Tylera. A szkoda, bo w kontekście całej jego twórczości, jest swoistego rodzaju rodzynkiem.

Przez wiele lat oprawy muzyczne do Panic i Fitzgerald były niedostępne dla statystycznego miłośnika muzyki filmowej. Po sieci krążyły co prawda branżowe promo, ale na oficjalną publikację tego materiału trzeba było poczekać prawie 15 lat. Wtedy to sprawę przejęła amerykańska wytwórnia, specjalizująca się w produkcjach z pogranicza thrillerów i kina grozy, Howlin’ Wolf Records. Zapowiedź tego albumu pojawiła się jeszcze w roku 2014 – niedługo po śmierci Henry’ego Bromella – ale na finalny efekt trzeba było czekać prawie trzy lata! Powodów tak dużego opóźnienia może być wiele, choć biorąc pod uwagę, że głównym producentem krążka jest sam kompozytor, to można przypuszczać, że kluczową przeszkodą był tutaj czas. Tym bardziej, że Amerykanin postanowił zupełnie od nowa przemontować materiał z sesji nagraniowych, oddając w nasze ręce skondensowane słuchowisko, aczkolwiek zbliżone czasowo do zawartości promosów. Efektem tego jest niespełna 70-minutowy soundtrack, który w 28 utworach daje nam miłą odmianę od współczesnego, troszkę nużącego już warsztatu Tylera.


Zaczynamy od przeprawy przez ilustrację muzyczną do filmu Panic. Historia powstania tej ścieżki jest tak samo ciekawa, jak jej efekt końcowy. Otóż promując na festiwalu Sundance jeden ze swoich ostatnich filmów, Brian Tyler poznał tam Bromella, który poprosił go o skonstruowanie oprawy muzycznej do jego pierwszego pełnometrażu. Na zamkniętym pokazie okazało się, że jest on podłożony muzyką pochodzącą z wcześniejszych prac Tylera – najczęściej oscylujących wokół gatunku grozy. W wyniku długich rozmów udało się jednak wypracować wspólny front, kierując wymowę kompozycji w stronę bardziej melancholijnego, romantycznego grania. Bardzo melodycznego, opartego na rozbudowanej palecie tematycznej, ale nie tracącego przy tym kontaktu z psychologicznym podłożem działań i zachowań głównego bohatera. Ciekawą pod względem muzycznym wydaje się dynamika relacji Alexa z jego żoną, Martą, gdzie dominuje smutek i znużenie. Natomiast każda chwila spędzona z Sarą (lub chociaż jej wspomnienie) ukierunkowuje ścieżkę dźwiękową na bardziej ciepłe, owiane romantyczną wymową, frazy. Równie interesującym zabiegiem było tutaj „rozciągnięcie” tematu głównego bohatera na jego relacje z synem. Dalsza część filmu racjonalizuje ten zabieg dosyć klarownie, co może budzić pretensję o przedwczesną zapowiedź nadchodzących wydarzeń. Tak precyzyjne czytanie dosyć skąpo dawkowanej oprawy muzycznej będzie jednak domeną tylko najbardziej wyczulonych słuchaczy. Większość widzów doceni przede wszystkim dobrą funkcjonalność partytury, która przy skromnym, bo około 40-osobowym składzie orkiestry i subtelnie dawkowanej elektronice, skutecznie ustawi klimat tego dramatu. W indywidualnym zderzeniu z odbiorcą również nie będzie budzić większych obiekcji. Dobrze zmontowany, 37-minutowy materiał jest świetnym słuchowiskiem przy którym czas płynie nad wyraz szybko. Słuchowiskiem przypominającym w brzmieniu inną pracę Tylera skonstruowaną kilka lat później – The Lazarus Project. Pod pewnym względami Panic traktować więc można jako swoistego rodzaju preludium kiełkującej wówczas w warsztacie Tylera, specyficznej dramaturgii.

Bardziej oryginalnym i rzadko spotykanym u tego kompozytora doświadczaniem był film Fitzgerald. Mimo iż gatunkowo poruszał się na tej samej orbicie, co Panic – w końcu traktował o uzależnionym od alkoholu pisarzu, który odżywa u boku młodej sekretarki – to jednak wymowa pracy uwarunkowana była nieco innymi czynnikami, bardziej personalnymi. Osadzona na przełomie lat 30/40 akcja, skłoniła kompozytora do podjęcia eksperymentów z muzyką jazzową. Już sam proces kompozycji odbiegał od standardów branżowych. Nie było bowiem żadnych mockupów, żadnego projektowania muzyki tymczasowej, tylko kartka i ołówek. Staroświeckie przesiadywanie przed klawiaturą fortepianu pozwoliło oderwać się od schematycznego budowania narracji za pomocą crescend, underscoreowych tekstur i standardowego instrumentarium. Stawiając fortepian w centrum uwagi, Tyler niejako podzielił przestrzeń na dwie płaszczyzny: klasycznej, smyczkowej dramaturgii i jazzowej melancholii tak mocno kojarzącej się z kultową pracą Jerry’ego Goldsmitha do filmu Chinatown. Leniwie snująca się muzyka wydaje się dosyć istotnym spoiwem filmowej historii, choć osobiście nigdy nie miałem okazji się o tym przekonać. Niemniej jednak, zaproponowany na krążku materiał urzekł mnie niesamowitym, dusznym klimatem rodem z filmów noir, oraz, co tu dużo mówić – prostotą przekazu. Na uwagę zasługuje również (a może i przede wszystkim) łatwo wpadająca w ucho tematyka, zostająca w głowie jeszcze na długo po zakończeniu odsłuchu. A odarty z filmowej chronologii, montaż materiału, pozwala przeprawić się przez ten półgodzinny, troszkę senny zestaw utworów, bez większego problemu. Jest to więc unikatowy rodzynek w twórczości Briana Tylera – kompozytora, który w późniejszych latach pozwoli się zamknąć w ciasnej klatce mało inspirujących akcyjniaków.

Niezwykle cieszy rynkowa premiera takich prac, jak Panic czy Fitzgerald. Pośród hurtowo odhaczanych superprodukcji, pisanych właściwie na jednym wydechu, jawią się one jako swoistego rodzaju epitafium talentu tego amerykańskiego muzyka. Tego, że u początków swojej kariery stwarzał wrażenie ustawicznie eksperymentującego, poszukującego nowych brzmień i nie bojącego się wyzwań, kompozytora. W późniejszych latach nie porzucił tego zupełnie, choć wszedł dobrowolnie w tryby skomplikowanych systemów zależności i godzenia się na półśrodki. Co zaś się tyczy omawianego tutaj albumu, to abstrahując od samego muzycznego kontekstu, jest to moim zdaniem całkiem fajne słuchowisko, budujące relacje z odbiorcą na płaszczyźnie intymnego, melancholijnego grania. Nostalgiczny nastrój zamknięty w pięknej i łatwo wpadającej w ucho tematyce jest towarem eksportowym krążka od Howlin’ Wolf Records. Polecam więc… Może nie tylko miłośnikom twórczości Tylera, ale i jego etatowym hejterom. Kto wie, może ten album pozwoli łaskawszym okiem spojrzeć na bogatą co jak co, twórczość Amerykanina.


Najnowsze recenzje

Komentarze