Outlander jest zjawiskiem dosyć ciekawym w zestawieniu z wieloma innymi periodykami kostiumowymi. Dramat obyczajowy łączący w sobie wątki historyczne i fantastyczne… W opisach brzmi to kuriozalnie, ale sukces pierwszego sezonu przygód Claire i Jamiego oraz łączącej ich miłości, dał zielone światło do realizowania kolejnych śmiałych pomysłów. I tak oto główna bohaterka cofająca się w czasie o dwieście lat, mając okazję uczestniczyć w ważnych dla Anglii i Francji wydarzeniach, rusza w podróż za porwanym przez piratów ukochanym, by z egzotycznej scenerii Karaibów trafić do… Ameryki okresu kolonialnego. Istny groch z kapustą, ale kiedy ogląda się ten fajnie w gruncie rzeczy rozpisany serial, nie czuje się przysłowiowego zmęczenia materiału. Dopiero dalsze wydarzenia angażujące postaci poboczne nadwyrężają cierpliwości odbiorcy, czego dowodem jest wyraźny spadek oglądalności czwartego sezonu. Bynajmniej nie odcina to widza od ogromu wrażeń i emocji, jakie kryją się za tą barwną, wielowątkową opowieścią.
Spora w tym zasługa ścieżki dźwiękowej bez której obraz ten nie miałby swego rodzaju duszy. A jeżeli o muzyce mowa, to nie sposób nie wspomnieć o jej autorze, Bearze McCreary. Pierwsza połowa roku 2019 wydaje się bardzo intensywna w wykonaniu amerykańskiego twórcy. Ale czy wpływa to na finalną jakość jego prac? Jeżeli tak, to w nieznacznym stopniu. Parający się do tej pory głównie rzemiosłem telewizyjnym, od jakiegoś czasu walczy również o uwagę producentów filmowych. Zresztą skutecznie, czego przykładem jest angaż do drugiej części Godzili, czy remake’u Child’s Play. Ogrom nowych filmowych wyzwań bynajmniej nie odcina McCreary’ego od tego, co robił do tej pory, tudzież ilustrowania seriali. I co ciekawe, powrót po raz czwarty do periodyku stacji Starz nie stał pod znakiem znużenia jego treścią. Kryje się za tym kilka dosyć istotnych kwestii.
Bear wielokrotnie podkreślał w wywiadach, że praca nad Outlanderem to dla niego nieustanne wyzwanie i rzucanie kłód pod nogi. W normalnych okolicznościach, po opracowaniu podstawowej palety tematycznej i określeniu języka muzycznego, prawdopodobnie zająłby się wlewaniem tego wszystkiego w ilustracyjne formy. Nie w tym przypadku. Nie dość, że każdy odcinek wymagał od niego nowego aranżu końcowej części czołówki, to na dodatek wraz z rozwojem wydarzeń zmieniają się nie tylko okoliczności, bohaterowie, ale i sceneria rozgrywanej akcji. Jakby tego było mało dochodzi też kwestia podróży w czasie, która sama w sobie stanowi wyzwanie jak połączyć brzmienia z danych okresów. Sezon czwarty wydaje się chwilą oddechu, która wymagała od Beara najmniej „kombinowania” i poszukiwania optymalnych rozwiązań.
Rozwiązanie było jedno – głęboko zakorzenione w tradycji amerykańskiej muzyki. Skoro więc akcja serialu rozgrywa się w epoce niejako będącej źródłem tamtejszego folku oraz szeroko pojętej stylistyki country, z której wywodzi się bardziej współczesny bluegrass, to czemu nie upiec dwóch pieczeni na jednym ogniu? Mianowicie stworzyć wspólny język, który definiowałby zarówno sceny rozgrywające się w osiemnastowiecznej, pięknej scenerii szlaku Apallachów z bardziej współczesnym wizerunkiem amerykańskiej wsi. W ruch poszły więc charakterystyczne dla tego typu muzyki fiddle, instrumenty strunowe z obowiązkowymi mandolinami oraz banjo, a wisienkę na aranżacyjnym torcie stanowiły unikatowe dźwięki cymbałów appalaskich. Wiadomym uzupełnieniem tego wszystkiego miało być bogactwo orkiestrowego brzmienia zarezerwowane dla ilustracji scen bardziej rozbudowanych pod względem dramaturgicznym. Niemniej zaprezentowany wyżej zestaw rozwiązań sprawdzał się tylko na wybranych płaszczyznach. A skoro serial oferował również wątki z rdzennymi mieszkańcami kontynentu, to nie mogło się obyć bez szeroko pojętej, indiańskiej etniki w wokalach. I tutaj cała uwaga koncentruje się na świetnej robocie, jaką wykonała Jaraneh Nova. Charakterystyczne „zawodzenie” wzbogacane przez kilku innych solistów oraz praski chór – to wszystko prezentuje się w pracy Beara dosyć ciekawie.
Osobną ciekawostką jest z kolei warstwa tematyczna, która (zupełnie jak bohaterowie) jest w ciągłej rotacji. Trzon pozostaje ten sam, a jej melodyczny kierunek wyznaczają dwa główne filary: piosenka The Skye Boat Song w jej przeróżnych odcieniach aranżacyjnych oraz motyw miłosny scalający wątki Claire oraz Jamiego. Oczywiście w tle majaczy owiany nutką mistycyzmu temat kamieni przenoszących naszych bohaterów w czasie, ale na tym nie kończy się proponowana przez kompozytora paleta tematycznych barw. Jako że spora część sezonu oscyluje wokół losów Brianny i Rogera, już na wstępie otrzymujemy romantyczną, gitarową melodię, którą niestety Bear się nie popisał. Czemu? Ponieważ żywcem przepisał ją z analogicznej, ckliwej wizytówki Lukrecji Donati z Demonów da Vinci. Podkręcając tempo, dokonując drobnych zmian w zakresie aranżacyjnym, załatwił sprawę, ustawiając ton kompozycji w niejednej scenie. Zatem o wiele bardziej interesujący wydaje się dla mnie motyw antagonisty, Stephena Bonneta, rozpisany na bardziej „szkocką nutę”. To właśnie na bazie tego motywu budowana jest większość muzycznej akcji. Niezbyt aktywnej w całościowym rozrachunku, ale ciekawie zaaranżowanej i mającej prawo przykuć uwagę odbiorcy. Zresztą takowe walory posiada chyba całość ilustracji muzycznej do czwartego sezonu Outlandera, który wydaje się dosyć spójną brzmieniowo i dobrze odnajdującą się w obrazie, partyturą. Czy wrażenia te oddaje również doświadczenie soundtrackowe?
Outlander to chyba jeden z nielicznych seriali, który w każdym sezonie zmusza kompozytora jednocześnie do zmiany podejścia do tematyki, jak i stylistyki. Dzięki temu okolicznościowe soundtracki odkrywające highlighty każdej z serii zapewniają słuchaczom nową porcję muzycznych wrażeń. I nie inaczej było w przypadku czwartego sezonu wydanego na płycie wspólnym nakładem Madison Gate Records, Sparks & Shadows oraz Sony Music. Tym razem jednak na szczelnie wypełniony dysk trafia zestaw utworów, który nie dzieli przestrzeni pomiędzy dwa różne sposoby opowiadania serialowych wydarzeń. Akcja periodyku rozgrywa się bowiem w przestrzeni kulturowo tożsamej (mimo przeskoków czasowych), stąd też odkrywanie kolejnych kart partytury nie przynosi większej rewolucji.
Jeżeli już to ewolucję, czego przykładem może być utwór otwierający krążek, a jest nim wspomniana wcześniej czołówka z serialu. Jedyną stałą w tej stale zmienianej formie jest melodia oraz wokal Rayi Yarbrough. Natomiast instrumentacje oraz wykonawstwo już na wstępie sugerować będą kierunek, w jakim iść będzie sfera aranżacyjna czwartego Outlandera. I faktycznie, pomijając wszelkiej maści utwory o zabarwieniu romantycznym, gdzie w ruch idą różnego rodzaju orkiestrowe ornamenty, muzyka Beara wydaje się bardzo wierna pokutującym w gatunku, amerykańskim tradycjom. Co ciekawe w tym tonie nie próbują przemawiać dwie główne prezentacje tematyczne, czyli Brianna and Roger Theme oraz Stephen Bonnet Theme, które wykazują jeszcze pewne przywiązanie do europejskiego kręgu kulturowego. Niemniej wśród całej gamy mniej lub bardziej chwytliwych kawałków na szczególną uwagę zasługują moim zdaniem dwa: Bear Killer oraz The Tale of the Otter Tooth – oba ze świetnymi partiami wokalnymi Jaraneh Nova. Osadzone na perkusyjnym, narkotycznym tle, stanowią niewątpliwą atrakcję tego słuchowiska.
Lekko nużącego słuchowiska w dłuższej perspektywie czasu. Jedno trzeba przyznać soundtrackom do poprzednich sezonów – potrafiły skutecznie rozprawić się z wdzierającą się w treść nudą. Poprzez nagłą zmianę stylistyki tworzyły wrażenie różnorodności i barwności prezentowanej muzyki. I choć polichromatyki nie brakuje również w czwartym sezonie Outlandera, to jednak jest ona spętana więzami pokutujących w gatunku schematów. Kiedy dorzucimy do tego stosunkowo słabą kreatywność w zakresie tematycznym, wtedy nietrudno o wrażenie, że jednak czteroletnia praca nad jednym serialem odciska swoje piętno na zaangażowaniu. A może to wina naprawdę intensywnego okresu dla kompozytora? Cóż, za rok przekonamy się w jakim kierunku pójdzie całe to przedsięwzięcie…