Filmowe uniwersum X-Menów realizowane pod szyldem studia 20th Century Fox, to historia wzlotów i upadków. I szkoda, że zakończono tę piękną, dwudziestoletnią przygodę z gorzkim posmakiem zakulisowych przepychanek przekładających się na finalny efekt produkcji. Już Mroczna Phoenix była wystarczającym powodem, by dać widzom dłużej odpocząć od komisowych mutantów, ale przecież w produkcji był jeszcze jeden projekt.
Film Nowi mutanci (The New Mutants) obiecywał wiele – przede wszystkim zerwanie z dotychczasowym wizerunkiem heroicznych X-Menów. Opierał się bowiem na historiach komiksowych, którym bliżej do gatunkowej grozy niż superbohaterskich opowieści. Traktował o grupce młodzieży zamkniętej w oddalonej od cywilizacji, placówce medycznej, gdzie pod czujnym okiem dr Cecilii Reyes odkrywają i ujarzmiają swoje wyjątkowe moce. Całość jest tylko pretekstem do ukazania walki jaką toczą oni ze swoimi demonami – lękami. I to było punktem wyjścia do stworzenia potencjalnie dobrego widowiska. Niestety ambicje stojącego za kamerą Josha Boone’a rozminęły się z oczekiwaniami włodarzy studia. Problem w tym, że nikt nie wiedział, co należy zrobić, aby „usprawnić” narrację. Efektem tego było systematyczne przekładanie premiery bez większej ingerencji w treść pierwotnie nakręconego i zmontowanego materiału. I gdyby nie klauzula w kontrakcie nakazująca kinową dystrybucję, prawdopodobnie studio Disneya (które odziedziczyło Nowych Mutantów po przejęciu Foxa), oddałoby ten film do internetowej dystrybucji. Ostatecznie więc obraz trafił na duże ekrany zbierając przy tym dosyć niepochlebne opinie ze strony krytyków i widzów.
Liczne zawirowania postprodukcyjne dotknęły również sfery najbardziej nas interesującej – muzycznej. Początkowo bowiem ścieżkę dźwiękową do tego obrazu miał stworzyć duet Nate Walcott i Mike Mogis pracujący z Boonem nad jego wcześniejszym filmem, Gwiazd naszych wina. Tymczasem w lutym 2020 roku świat obiegła zaskakująca informacja o zmianie na stanowisku kompozytorskim. Nie było by w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że do projektu zaangażowano kompozytora, który teoretycznie był już muzyczno-filmowym emerytem. Mark Snow – bo o nim tu mowa – wrócił co prawda do ekipy tworzącej jedenastą serię Z Archiwum X, ale nikt nie wiązał z tym „powrotem” większych nadziei. Tymczasem legenda telewizyjnego rzemiosła muzycznego faktycznie wróciła. W jakim stylu?
O tym, że Mark Snow jest kompozytorem wszechstronnym nie trzeba się chyba zbytnio rozpisywać. Kto miał przyjemność słuchać opraw muzycznych do Z archiwum X czy serialu Millenium ten doskonale wie na co stać amerykańskiego twórcę. Głównym problemem przed jakim stawał przez dziesiątki lat swojej kariery było odpowiednie zaplecze finansowe pozwalające przekuwać pomysły na organiczną, polichromatyczną muzykę. Tym razem nie było większych ograniczeń. Choć budowanie suspensu w konstruowanej ścieżce dźwiękowa miało się opierać na pulsujących bitach oraz elektronicznych samplach tworzonych w domowym zaciszu, to jednak element grozy i akcji dał sposobność do wytoczenia ciężkich, orkiestrowych dział. Nie brakuje więc kreujących poczucie zagrożenia, adekwatnych do gatunkowych standardów, dysonansów. Z drugiej strony mamy jednak wątki bardzo mocno zakorzenione w gatunku superhero i mnóstwo scen, gdzie podziwiamy tytułowych mutantów w akcji. Jest to więc idealna przestrzeń do wyprowadzenia rytmicznej, angażującej całe bogactwo orkiestrowego brzmienia, muzyki. I choć wszystko to rozpisane jest niemalże z podręcznikową precyzją, to jednak brakuje przysłowiowej kropki nad „i” w postaci jakiegoś charakternego tematu. Nie bez znaczenia pozostaje również dźwiękowy miks, który wedle obecnie panujących standardów obchodzi się ze ścieżką dźwiękową w sposób bardzo przedmiotowy. Efektem tego jest sprawnie zrealizowane rzemiosło, które ceną perfekcji w integracji z obrazem przypłaca szeroko pojętą tożsamość.
Jeżeli jednak z jakiegoś powodu po filmowym seansie zapragnęlibyśmy sprawdzić wartość tej ścieżki dźwiękowej w oderwaniu od obrazu, to mamy taką sposobność. Oto bowiem w dniu kinowej premiery ukazał się w formie cyfrowej oryginalny soundtrack, na którym znajdziemy godzinną selekcję materiału stworzonego na potrzeby Nowych mutantów. Opowiada filmową historię za nic sobie mając chronologię wydarzeń. Czy czyni to w sposób na tyle fascynujący, aby bez zbędnego malkontenctwa przetrwać programowy czas trwania albumu? Nie do końca.
Problemem jest w głównej mierze gatunek, z którego wyrasta ta ilustracja i to, na czym się ona koncentruje. A priorytetem są niewątpliwie dwie przestrzenie, na których buduje się filmowe emocje: groza przemieszana z dynamiką spektakularnych scen akcji oraz wątek relacji między głównymi bohaterami. Szczególną uwagę zwraca tutaj postać Dani wokół której „kręci się” cała historia. To ona i jej przeżycia są punktem wyjścia do kreowania nastrojów i melodycznego zaplecza ścieżki dźwiękowej. Pogrążona w traumie dziewczyna otrzymuje dosyć smutną, opartą na solowej wiolonczeli, wizytówkę muzyczną, która w dosyć krótkim czasie staje się motywem tajemniczego miejsca rozgrywającej się akcji. I jest to właściwie jedyny element scalający ze sobą poszczególne frakcje ścieżki dźwiękowej, ponieważ zarówno groza, jak i muzyczna akcja, stoją już pod znakiem stosunkowo anonimowej, podporządkowanej filmowym wydarzeniom, oprawy muzycznej. I całe szczęście, że tworząc soundtrackowy program zrezygnowano z chronologicznego przedstawiania wszystkich utworów. Początkowe fragmenty skąpane w melancholii i zachowawczym suspensie skutecznie odciągnęłyby uwagę od kilku mocniejszych akcentów z finalnej konfrontacji.
Mimo wszystko szkoda że i tak skonstruowanego słuchowiska nie odchudzono o co najmniej kwadrans nic nie wnoszącego do treści, snującego się underscore. Osłabia to i tak wątłą nić sympatii, jaką wiąże omawiana tu ścieżka dźwiękowa z odbiorcą. A może ową nicią jest jedynie sentyment względem twórczości Marka Snowa – legendarnego kompozytora, który po latach absencji zgotował nam niespodziewany „comeback”. Ciekawe czy będzie to tylko jednorazowa przygoda, czy też początek nowej przygody z branżą? Bo co do tego, że filmowi Nowi mutanci byli jednorazową przygodą / wybrykiem (niepotrzebne skreślić) chyba nikt nie ma absolutnie żadnych wątpliwości.