Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Harald Kloser, Thomas Wander

Moonfall

(2022)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 11-02-2022 r.

Aktem szaleństwa lub niezwykłej odwagi wydaje się pomysł, aby znękanemu przez pandemię społeczeństwu serwować kolejne wizje tragicznego końca świata. Ot, cały Roland Emmerich, który w kinie katastroficznym tkwi już od prawie trzech dekad i któremu najwyraźniej nie przeszkadza wyraźna zmiana nastrojów wśród widzów. O ile zatem te pierwsze produkcje faktycznie stały na wysokim poziomie, wyznaczając przy tym standardy w gatunku, to już najnowsze rozmieniają te dokonania na drobne. Pisane na kolanie historie są tylko pretekstem do pokazania kilku spektakularnych scen, gdzie żywioły dziesiątkują ludzkość, a kumulacja niedorzeczności, jakich po drodze doświadczamy ma prawo przyprawić myślącego widza o solidny ból głowy. Tej rzeczywistości nawet nie próbuje zaklinać najnowsze dzieło Emmericha. Moonfall opowiada o tajemniczej sile, która kieruje Księżyc na kurs kolizyjny z Ziemią. Nadzieją na zapobieżenie nieuchronnej katastrofie jest oczywiście garstka astronautów. I tak na dobrą sprawę nikogo nie obchodzi co oni robią i jakie za tym wszystkim stoją teorie. Moonfall ma w zasadzie tylko jedno do zaoferowania – perfekcyjnie dopracowaną stronę wizualną. I najwyraźniej to za mało, aby zainteresować współczesnego widza. Wyprodukowane za ok. 150 mln $ widowisko już w weekend premierowy poniosło sromotną porażkę, zwiastując kolejną katastrofę w wykonaniu Emmericha. Tym razem finansową.



O pewnego rodzaju mini-katastrofie możemy również mówić w kontekście muzyki do Moonfall. Odkąd Emmerich związał się twórczo z kompozytorem i scenarzystą, Haraldem Kloserem, każdy kolejny ich projekt stanowi równię pochyłą po której stacza się artystyczny poziom ich filmów. Owa więź dziwi tym bardziej, gdyż austriacki twórca, poza produkcjami Emmericha, właściwie nie funkcjonuje w branży. Swoją karierę opiera więc na zaufaniu, jakim darzy go serdeczny przyjaciel, a braki w doświadczeniu rekompensuje pomocną dłonią współpracującego z nim od pewnego czasu, Thomasa Wandera. Powstały w ten sposób duet stał się w filmach Emmericha rasową tubą muzyczno-filmowego mainstreamu w najgorszym tego słowa rozumieniu. Przykre to tym bardziej, gdy przypomnimy sobie lata 90., kiedy u boku niemieckiego reżysera błyszczał David Arnold ze swoimi chwytliwymi melodiami. Zdaje się że te czasy odeszły w niepamięć bezpowrotnie, choć paradoksalnie zapotrzebowania muzyczne kina katastroficznego niewiele się zmieniły. W dalszym ciągu jest to idealna przestrzeń do tworzenia heroicznych lub budzących grozę tematów. W cenie są również monumentalnie brzmiące utwory akcji. Takie podejście wymaga jednak pewnej dozy poświęcenia, a przede wszystkim olbrzymiego zaplecza technicznego, którego najwyraźniej Kloserowi i Wanderowi brakuje.


Nie powinno więc dziwić, że twórcy stosują swoistą zasłonę dymną posiłkując się uniwersalnymi w zastosowaniu, smyczkowymi ostinatami, czy też budującym napięcie, mrocznym ambientem. Na palcach u jednej ręki można wyliczyć fragmenty, które wyłamują się schematycznemu podejściu do kreowania podstawowego zestawu emocji. Ale skoro takie emocje (jakkolwiek banalne) ostatecznie się pojawiają, a film jako całość broni się spójnością przekazu, to nie ma mowy o jakimkolwiek blamażu. Wszelkie uwagi kierowane pod adresem kompozytorów są tylko wyrazem ubolewania, że potencjał drzemiący w tak widowiskowym kinie marnowany jest na wyprane z tożsamości granie.



Doświadczenie soundtrackowe w żaden sposób nie zmieni sposobu postrzegania tej pracy. Co najwyżej pogłębi poczucie zmarnowanego potencjału oraz czasu poświęconego na doszukiwanie się w tej kompozycji czegoś unikatowego. 55-minutowy materiał zgromadzony na albumie wydanym przez Atlantic Screen Music przypomina kompilację utworów wyciągniętych z samplerów muzyki użytkowej. Dobrane w taki sposób, aby tworzyły klimatyczną, budującą napięcie, opowieść muzyczną, w gruncie rzeczy są równie transparentne w treści, co dziesiątki tworzonych w domowych warunkach prac do niskobudżetowych produkcji. Bezcelowe jest doszukiwanie się jakiejkolwiek tematyki scalającej całość. Tak samo jak i utworów, do których zechcemy wracać po pierwszym odsłuchu. Godzina spędzona przy Moonfall stwarza wrażenie jakoby w filmie Emmericha nic się nie działo. Dominuje apatia i przygnębiający ton, a chwile zrywu gaszone są ścisłym podporządkowaniem pod cięcia montażowe. Jedynym fragmentem, który ma prawo wyrwać z marazmu jest środkowa część The Code of Life, w której czuć nutkę inspiracji epickimi kompozycjami Arnolda z lat 90. Zewsząd wylewającą się nudę próbuje również przełamać piosenka promująca film wykonana przez córkę Klosera. To jednak za mało, aby soundtrackowy Moonfall zagościł na stałe w świadomości statystycznego miłośnika muzyki filmowej. Zamiast więc tracić czas na bezproduktywne doszukiwanie się w tej muzyce drugiego dna, może warto przeznaczyć go na popcornowi rozrywkę, jaką na odpowiednio dużym ekranie i przy sprzyjających warunkach zapewnić może widowisko Rolanda Emmericha.

Najnowsze recenzje

Komentarze