Paleta komiksowych herosów Marvela jest tak duża, że czasami trudno się połapać kto z kim i dlaczego. Szczególnie, gdy powstałe na jej bazie filmy traktuje się jako zwykłą rozrywkę. Szefostwo studia zajmującego się ekranizacjami wspomnianych wyżej komiksów już kilka lat temu dostrzegło potrzebę podzielenia tego fikcyjnego świata na historie warte szerszego rozgłosu oraz te, które stanowić mogą ciekawy dodatek do kinowych przedsięwzięć. Zaczęto więc inwestować w seriale. Po sukcesie Falcona i Zimowego Żołnierza, WandaVision, Lokiego oraz Hawkeye, przyszła pora na herosa, który w filmowym świecie Marvela zalicza swój debiut. Tym bohaterem jest Księżycowy rycerz. Jak wypada na tle pozostałych?
Dosyć specyficznie jeżeli weźmiemy pod uwagę zarówno wątki fantastyczne, jak i osobowe głównych bohaterów. Oto bowiem w centrum uwagi stawiany jest młody mężczyzna o imieniu Steven, który na co dzień prowadzi zwyczaje, nudne wręcz życie sprzedawcy pamiątek w muzeum. Sielankowy spokój przerywany jest tajemniczymi zanikami pamięci, które okazują się furtką do nieznanej przeszłości Stevena. Jak się okazuje ma on drugą tożsamość ściśle związaną z mitycznym bóstwem księżyca, Chonsu. Z mętlikiem w głowie i mnóstwem pytań mężczyzna wyrusza na misję od powodzenia której zależeć będą losy ludzkości. Trzeba przyznać, że fabuła Moon Knight ugina się pod ciężarem niedorzeczności (jak to w komiksach często bywa), ale sposób w jaki pokazano to wszystko na ekranie budzi niemały respekt. Przede wszystkim uwagę skupia tutaj wcielający się w główną rolę Oscar Issac, który sporo pracy włożył w przekazanie z jakimi problemami zmagają się osoby z zaburzeniem psychicznymi. Sześcioodcinkowy serial nie odcina się również od wielu spektakularnych scen akcji zrealizowanych z nie mniejszym rozmachem, jak kinowe odpowiedniki produkcji Marvela. Wszystko to sprawia, że przygody Księżycowego rycerza ogląda się z wielkim zaangażowaniem. Aczkolwiek nie ma się co łudzić, że postać ta wpłynie w większym stopniu na kinowe przedsięwzięcia.
Mityczne bóstwa oraz akcja osadzona w egzotycznej, egipskiej scenerii, to idealna przestrzeń do wprowadzenia patetycznej, skąpanej w bogatej symfonice i chóralnych frazach, partytury. Hollywood przerabiało ten temat wielokrotnie i rzadko kiedy można było poczuć się głęboko rozczarowanym tym, co oferowała strona muzyczna takiego przedsięwzięcia. Oczywiście trudno byłoby oczekiwać od każdej takiej produkcji kompozycji na poziomie Mumii Goldsmitha czy Silvestriego, ale od podążania pewnymi schematami nie dało się uciec. Nawet w sytuacji, kiedy projekt trafić miał w ręce twórcy tak samo egzotycznego, jak i miejsce, gdzie rozgrywa się akcja serialu. Tym człowiekiem okazał się Hesham Nazih – egipski kompozytor, o którym mało kto słyszał zanim marketingowa tuba Marvela rozkręciła się na dobre z promocją serialu Moon Knight. Czemu więc zdecydowano się na taki krok, a nie, jak w przypadku wielu innych projektów, na skorzystanie z bardziej rozpoznawalnych i sprawdzonych nazwisk? Tutaj musimy wrócić do punktu wyjścia, czyli budowania marketingowej otoczki wokół serialu Marvela. O zatrudnienie Naziha starał się jeden z producentów widowiska, Mohamed Diab, tłumacząc swoją decyzję autentycznym przekazem etniki, jaką tworzy egipski kompozytor. Przeniesienie tego na grunt epickiego, hollywoodzkiego grania miało otworzyć nowe, nieznane do tej pory horyzonty w gatunku. Czy tak też się stało?