Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Hesham Nazih

Moon Knight

(2022)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 22-05-2022 r.

Paleta komiksowych herosów Marvela jest tak duża, że czasami trudno się połapać kto z kim i dlaczego. Szczególnie, gdy powstałe na jej bazie filmy traktuje się jako zwykłą rozrywkę. Szefostwo studia zajmującego się ekranizacjami wspomnianych wyżej komiksów już kilka lat temu dostrzegło potrzebę podzielenia tego fikcyjnego świata na historie warte szerszego rozgłosu oraz te, które stanowić mogą ciekawy dodatek do kinowych przedsięwzięć. Zaczęto więc inwestować w seriale. Po sukcesie Falcona i Zimowego ŻołnierzaWandaVisionLokiego oraz Hawkeye, przyszła pora na herosa, który w filmowym świecie Marvela zalicza swój debiut. Tym bohaterem jest Księżycowy rycerz. Jak wypada na tle pozostałych?

Dosyć specyficznie jeżeli weźmiemy pod uwagę zarówno wątki fantastyczne, jak i osobowe głównych bohaterów. Oto bowiem w centrum uwagi stawiany jest młody mężczyzna o imieniu Steven, który na co dzień prowadzi zwyczaje, nudne wręcz życie sprzedawcy pamiątek w muzeum. Sielankowy spokój przerywany jest tajemniczymi zanikami pamięci, które okazują się furtką do nieznanej przeszłości Stevena. Jak się okazuje ma on drugą tożsamość ściśle związaną z mitycznym bóstwem księżyca, Chonsu. Z mętlikiem w głowie i mnóstwem pytań mężczyzna wyrusza na misję od powodzenia której zależeć będą losy ludzkości. Trzeba przyznać, że fabuła Moon Knight ugina się pod ciężarem niedorzeczności (jak to w komiksach często bywa), ale sposób w jaki pokazano to wszystko na ekranie budzi niemały respekt. Przede wszystkim uwagę skupia tutaj wcielający się w główną rolę Oscar Issac, który sporo pracy włożył w przekazanie z jakimi problemami zmagają się osoby z zaburzeniem psychicznymi. Sześcioodcinkowy serial nie odcina się również od wielu spektakularnych scen akcji zrealizowanych z nie mniejszym rozmachem, jak kinowe odpowiedniki produkcji Marvela. Wszystko to sprawia, że przygody Księżycowego rycerza ogląda się z wielkim zaangażowaniem. Aczkolwiek nie ma się co łudzić, że postać ta wpłynie w większym stopniu na kinowe przedsięwzięcia.

Mityczne bóstwa oraz akcja osadzona w egzotycznej, egipskiej scenerii, to idealna przestrzeń do wprowadzenia patetycznej, skąpanej w bogatej symfonice i chóralnych frazach, partytury. Hollywood przerabiało ten temat wielokrotnie i rzadko kiedy można było poczuć się głęboko rozczarowanym tym, co oferowała strona muzyczna takiego przedsięwzięcia. Oczywiście trudno byłoby oczekiwać od każdej takiej produkcji kompozycji na poziomie Mumii Goldsmitha czy Silvestriego, ale od podążania pewnymi schematami nie dało się uciec. Nawet w sytuacji, kiedy projekt trafić miał w ręce twórcy tak samo egzotycznego, jak i miejsce, gdzie rozgrywa się akcja serialu. Tym człowiekiem okazał się Hesham Nazih – egipski kompozytor, o którym mało kto słyszał zanim marketingowa tuba Marvela rozkręciła się na dobre z promocją serialu Moon Knight. Czemu więc zdecydowano się na taki krok, a nie, jak w przypadku wielu innych projektów, na skorzystanie z bardziej rozpoznawalnych i sprawdzonych nazwisk? Tutaj musimy wrócić do punktu wyjścia, czyli budowania marketingowej otoczki wokół serialu Marvela. O zatrudnienie Naziha starał się jeden z producentów widowiska, Mohamed Diab, tłumacząc swoją decyzję autentycznym przekazem etniki, jaką tworzy egipski kompozytor. Przeniesienie tego na grunt epickiego, hollywoodzkiego grania miało otworzyć nowe, nieznane do tej pory horyzonty w gatunku. Czy tak też się stało?

W tej kwestii można przysłowiowo dzielić włos na czworo. O ile bowiem łączenie epickich, hollywoodzkich brzmień z egipską etniką wygląda całkiem imponująco, to jednak sposób w jaki wybrzmiewa to wszystko w serialu ma prawo budzić mieszane uczucia. Widowisko stara się brylować między poważną tematyką, a typowym dla Marvela, luźniejszym tonem, co w kontekście śmiertelnie poważnej ilustracji muzycznej nie zawsze wypada korzystnie. Ten kontrast daje o sobie znać szczególnie mocno zanim jeszcze akcja przenosi się do Egiptu. Brak większej swobody w kreowaniu narracji splata się z dosyć topornym miksem, tonącym w przestrzeni i akcentującym zbyt wyraźnie etnicze wokale. Na pocieszenie można dodać, że im głębiej w las, tym schludniej te „drzewa” zaczynają się prezentować. A finałowa potyczka jest tylko potwierdzeniem, że pokładane w egipskim kompozytorze nadzieje na ogół zostały spełnione.

Konfiguracja etniczno-epickiego grania budziła nadzieje na jeszcze jedno. Na przyjemny w obyciu album soundtrackowy. I o ile materiału na takowy w przypadku Moon Knight z pewnością by nie zabrakło, to już pójście wydawców w skrajną wylewność nie przysłużyło się poprawie odbioru. Jest to problem z którym boryka się praktycznie każdy kolejny serial produkowany pod szyldem Marvela. Z tą różnicą, że w przypadku Moon Knight nie tworzono kilku wolumenów. Półtoragodzinną ilustrację opublikowano po prostu na jednym zbiorczym albumie, co sprawia, że przejście przez ten napompowany patosem kolos jest nie lada wyzwaniem. Aczkolwiek między serią podniosłych, orkiestrowo-chóralnych utworów nie brakuje również wyważonej dramaturgii lub zabawy solowymi instrumentami. To właśnie te fragmenty zapewniają powiew świeżości oprawie muzycznej Naziha. Bo na pewno nie tak mocno promowana, „autentyczna” egipska etnika zwarta z hollywoodzką epiką. I tu pojawia się pewien paradoks. Gdyby nie egzotycznie brzmiące nazwisko widniejące na okładce, można by pomyśleć, że ta partytura powstawała w Fabryce Snów. Różnicę stanowi wspomniany wcześniej miks, który odcina się od standardów dyktowanych przez Hollywood. Być może miał na to wpływ fakt, że całość nagrywano w Wiedniu, a na „sumę” nałożono tak dużą ilość pogłosu, że poszczególne sekcje zlały się w mało przyjemny sposób…

W całym tym przedsięwzięciu dostrzegam jednak pewien znaczący plus. Mianowicie to, że studio Marvela po raz kolejny postawiło na nieznane nazwisko i w finalnym rozrachunku nie zawiodło się na nim. Oczywiście można zastanawiać się na ile było to wszystko zasługą samego kompozytora, a na ile zaprawionych w rzemiośle orkiestratorów? I mimo nasuwających się skojarzeń stylistycznych, to osobiście bałbym się bezpośrednich porównań z tak mocnymi pracami, jak Mumia Jerry’ego Goldsmitha, czy sequel takowej od Alana Silvestriego. Na kolana nie rzuca również motyw główny serialu, od którego można było oczekiwać odrobiny więcej niż melodii kojarzącej się z tuzinem podobnych partytur. Kiedy dorzucimy do tego monstrualny czas trwania albumu, to automatycznie pojawi się pytanie o sens szczegółowego wertowania soundtracku. Skoro jednak album trafił tylko na streaming, to nie widzę przeszkód w dowolnym kreowaniu własnych, skróconych playlist.

Najnowsze recenzje

Komentarze