Kiedy Kristian Sensini zaczął notować pierwsze muzyczne pomysły na My Love Affair with Marriage, jego syn Leo był jeszcze w brzuchu Agnese. Gdy ścieżka dźwiękowa została ostatecznie ukończona, siedem lat później, Leo właśnie rozpoczynał drugą klasę. To bardzo długa droga, którą rzadko się spotyka w branży filmowej współcześnie. Okoliczności powstania My Love Affair with Marriage były równie nietypowe. Sensini mieszka we Włoszech, a reżyserka Signe Bauman w Nowym Jorku. Oboje nigdy nie mieli okazji się spotkać. Przez całą współpracę zawsze pracowali zdalnie.
Animacja Bauman to dzieło oryginalne, które pod wieloma technicznymi względami przypominające nasze rodzime Zabij to i wyjedź z tego miasta. Świat przedstawiony w animacji jest wyjątkowym tworem wyobraźni, w którym ludzie są sterowani przez szarą linię rysownika, wydobywającą bezbarwną i trudną rzeczywistość dawnego bloku wschodniego. Całą tę historię poznajemy z perspektywy Zelmy, nastolatki, która staje w obliczu brutalnych norm narzucanych przez patriarchat. Kolejne etapy jej życia to nie tylko gorzki pościg za ostatecznym szczęściem, jakim jest tu małżeństwo, ale także proces odkrywania biologicznych zmian zachodzących w jej ciele.
To świadczy o tym, jak wszechstronnym jest kompozytorem i jaki potencjał drzemie w jego talencie
Sensini błyszczy pomysłami, których mało kto by się spodziewał po animacji. Najważniejszy wątek, czyli ślub, jest tu traktowany dosłownie. Widzimy kościelne organy, symbolicznie prowadzące młodą pannę do ołtarza, w towarzystwie quasi-anielskich śpiewów. Do tego dołącza kobiece Trio Limonade. W filmie „odgrywają” je trzy mitologiczne syreny przewodniczki, lub, w zależności od kontekstu, wręcz hamletowskie wiedźmy, przepowiadające nierzadko bolesną przyszłość Zelmy. Ich rola jest olbrzymia, bowiem My Marriage with Life nosi znamiona musicalu. Jego bohaterowie nie wykonują jednak piosenek. Ta funkcja przypada właśnie muzom, które, będącym sumieniem Zelmy, obdarzą je często ironicznym, wręcz humorystycznym, na przekór konwencji, komentarzem. Sensini skomponował i nagrał wszystkie piosenki przed rozpoczęciem animacji przez reżyserkę, ponieważ Bauman potrzebowała ich jako odniesienia do stworzenia wiarygodnej synchronizacji ust. Same utwory to gatunkowy misz-masz, zawierający elementy jazzu, bluesa i gospel, czego idealnym przykładem jest Happy House. Nie brakuje też fantastycznych brzmień – patrz First Maries Fantasy.
Warto wspomnieć także o drugim, równoległym świecie, rządzonym przez biologię. Twórcy nie chcieli wpajać obrazowi ścieżki o zabarwieniu naukowo-dokumentalnym. To stanowiło nie lada wyzwanie dla Sensiniego, któremu synchronizacja z wizją reżyserki pochłonęła kilkanaście prób. Pojawiła się obawa, że projekt zostanie zerwany, ale metodą prób i błędów udało się ustalić, że najlepszym wyjściem będzie perkusja. Mnóstwo perkusji, nie powtarzających tych samych melodii, zostało użytych, by skomentować szalenie trudne w ilustrowaniu koncepcje, takie jak miłość czy strach. Chodziło o bardzo przyziemne, surowe, jak to ujął sam Sensini, prymitywne potraktowanie biologii, czyli dokładnie takie, jakie jest.
Co z muzyką czysto instrumentalną? Sensini wybrał ją, by podkreślić ewolucję bohaterki, zarówno fizyczną, jak i mentalną. W tej warstwie rozbrzmiewają nostalgiczne smyczki, jak w Back to Latvia, czy piękny Falling in Love. Istotny wydaje się być zwłaszcza ten drugi utwór, który w zupełnie innych filmowych okolicznościach, mógłby być tematem przewodnim całej opowieści. Wówczas Sensini, niczym Carter Burwell, mógłby użyć bardzo prostych orkiestrowych środków, by osiągnąć maksymalny efekt. To świadczy o tym, jak wszechstronnym jest kompozytorem i jaki potencjał drzemie w jego talencie.
Trudno nie zwrócić uwagi na muzykę w obrazie. Jest jej dużo, jest zmienna i oryginalna. Przełożenie często krótkich, eklektycznych fragmentów na płytę wydawałoby się zadaniem niemożliwym. Jednak wyszło inaczej. Albumowe, również fizyczne wydanie, od niezawodnego MovieScore Media słucha się ciurkiem. Muzyka płynie, często przypominając sesję eteryczną. I choć tracklista nie rozpieszcza, jawnie sugerując, że to muzyka przede wszystkim dla filmu, warto po nią sięgnąć. Rzadko bowiem spotyka się tak bogatą, eksperymentalną oprawę przeznaczoną na tak trudny gatunek, jakim jest animacja.