Można odnieść wrażenie, że Lorne Balfe jest lepszym marketingowcem niż kompozytorem. Kiepski produkt potrafi bowiem sprzedać za bezcen.
Przywykliśmy już, że raz na kilka lat do kin niczym bumerang powracają dwie serie: o agencie 007 i ta opowiadająca o wykonywaniu misji niemożliwych. Pandemia troszkę namieszała w tych planach, ale koniec końców rynek wrócił na właściwe tory, a wraz z nim wielkie hollywoodzkie produkcje. Planowana na rok 2022 premiera pierwszego z dwóch zapowiedzianych filmów Mission: Impossible przesunęła się na kolejny sezon generując tym samym dodatkowe koszty. Wszyscy oczekiwali produktu najwyższej jakości i adekwatnych do tego zysków, wszak Fallout rozbudził apetyty na więcej. Ironią można więc nazwać fakt, że dwa tygodnie po premierze Mission: Impossible – Dead Reckoning – Part One szumnie zapowiadane widowisko z Tomem Cruisem w roli głównej ugięło się pod marketingowym ciężarem popkulturowego zjawiska o nazwie „Barbenheimer”. Ostatecznie więc pierwsza odsłona dwuczęściowego filmu o Ethanie Huncie nie zdołała nawet zwrócić gigantycznych kosztów produkcji, zostawiając decydentów z pytaniem co dalej. No właśnie… Mimo wszystko trzeba ten wózek jakoś pociągnąć. Materiał został już nakręcony, a presja ze strony głównego producenta i aktora zarazem jest ogromna.
Słowa presja i oczekiwania nijak pasują do najbardziej interesującej nas kwestii – oprawy muzycznej. Christopher McQuarrie dokonując zwrotu z klasycznie ukierunkowanego Joe Kraemera w kierunku piewcy popcornowej kultury, Lorne Balfe, zgodził się na niepisany pakt, że muzyka do jego filmów stanie się tylko narzędziem do osiągnięcia pewnych celów. I dobitnym tego przykładem była ilustracja do M:I – Fallout. Praktycznie pozbawiona nowej treści, brała tematyczną spuściznę z całym jej inwentarzem i bez większej rozwagi rozstawiała po kątach mainstreamowego grania. Zerowe walory artystyczne rekompensowała natomiast szaloną przebojowością, która uwiodła niejednego miłośnika prostych i klarownych konstrukcji muzycznych. Przy okazji szkocki kompozytor czynił niesamowite marketingowe wygibasy, próbując sprzedać swój produkt jako monumentalne dzieło tworzone przy udziale rzeszy wykonawców, ale efekt tego wszystkiego niewiele różnił się od sklejonej na dobrej klasy samplach, muzyki trailerowej. No cóż, zapowiedź o angażu do kolejnego filmu nie dawała nadziei na poprawę jakości. Ale jak ostatecznie wyszło?
Na kilka miesięcy przed premierą Balfe po raz kolejny rozkręcał tubę marketingową, promując nadchodzącą kompozycję jakoby była to najbardziej rozbudowana, najdłuższa i angażująca najwięcej wykonawców ścieżka dźwiękowa w historii wszechświata. Muzyczne show (bo jak inaczej to nazwać?) organizowane przy okazji licznych pokazów premierowych sprawiało wrażenie, że faktycznie jest na co czekać. Niestety po raz kolejny okazało się, że z dużej chmury spadł mały deszcz.
W kategoriach ilościowych faktycznie można było poczuć się przytłoczonym proponowanym przez Balfe’a materiałem. Trzygodzinne widowisko McQuarriego dosłownie zalane zostało muzyką – wszelakimi wariacjami na dwa podstawowe motywy Lalo Schifrina i całą masą perkusyjno-smyczkowych konstrukcji. Gdyby ktoś mnie zapytał, czym wyróżnia się ta praca na tle muzyki do M:I – Fallout, to odpowiedziałbym, że niczym. I faktycznie nowego materiału tematycznego jest tu jak na lekarstwo, a nawet gdy takowy się pojawia – chociażby w kontekście sekwencji otwierającej, gdzie swoje 5 minut miał nasz rodak – nie sprawia wrażenia czegoś istotnego w całościowym ujęciu. Aczkolwiek hochsztapler Balfe wie, jak niejednego widza przyprawić o gęsią skórkę. W scenach o podwyższonym napięciu spina ze sobą ogromnych gabarytów orkiestrę, by po raz kolejny odtworzyć melodie Schifrina. Autorzy miksu pomagają w tym wszystkim ustawiając suwaki konsolety na zdecydowaną korzyść Lorne’a Balfe’a. Efektem jest kolejna wpasowana w dynamiczny montaż warstwa dźwiękowa, która poza swoim filmowym kontekstem nie ma większej siły przebicia.
Ot, paradoks: oficjalne wydanie soundtracku do Dead Reckoning – Part One do najkrótszych nie należy. Dwie godziny podstawowego czasu trwania stawiają w kłopotliwej sytuacji krótszą o pół godziny oprawę do części poprzedniej. Ale czy faktycznie ta wydłużona przygoda warta jest takiego poświęcenia? Osobiście uważam, że w żadnym wypadku. Początek albumu wydaje się obiecujący, serwując dynamiczne, zabarwione nutką grozy fragmenty, po których dosyć szybko przechodzimy do zwyczajowego żonglowania tematami Schifrina. Wszystko co dzieje się pomiędzy jest tylko graniem na czas i budowaniem pozorów dramaturgii, której przecież w oprawie Szkota niewiele doświadczymy. Materiał jest na tyle powtarzalny i przewidywalny w przebiegu, że nawet wyjście w trakcie słuchania na spacer nie sprawi, że cokolwiek stracimy. Wręcz odwrotnie. Zyskamy czas dla siebie – coś co we współczesnym, zabieganym świecie wydaje się towarem deficytowym.
Dead Reckoning nie jest muzyką złą, gdy weźmiemy pod uwagę całość przedsięwzięcia i wykorzystane tematy. Ale najzwyczajniej nudną przez wzgląd na powtarzalność treści i brak pomysłu na rozwój tej muzycznej spuścizny. Balfe’owi nie przeszkadza, że bohaterowie znajdują się na rozdrożu, a stawka o jaką grają jest wyższa niż wszystko z czym do tej pory się mierzyli. Receptą na każdą emocjonalną bolączkę jest zestaw smyczkowej liryki, a idealnym rozwiązaniem na umuzycznienie scen akcji kolejny aranż tematu Schifrina w perkusyjnej otoczce. Gdy weźmiemy pod uwagę, jaki sztab ludzi pracował nad tą kompozycją i jakie środki ona pochłonęła, można zachodzić w głowę, na czym właściwie polega fenomen szkockiego twórcy wśród producentów. Być może finansowa porażka tego obrazu zrewiduje podejście do warstwy muzycznej, a pompowane na promocję środki pójdą na poprawę jakości… Uhmmm…
Sam kompozytor zakrzywia rzeczywistość i nie godzi się z porażką filmu, podkreślając co rusz wyjątkowość swojego tworu. Pewny, że stworzył epokowe dzieło postanowił wydać nawet osobny album z suitami i tematami do Dead Reckoning – Part One. Ot kolejna godzina nikomu niepotrzebnej, powtarzalnej muzyki. I patrząc na to, jak ostatnio Balfe skrupulatnie podchodzi do kwestii publikowania każdego, tworzonego przez siebie fragmentu, można mieć obawy, czy oby faktycznie za jakiś czas nie pojawi się coś nowego w tym temacie. Byle tylko po raz kolejny sprzedać ten produkt… A swoją drogą obecność tego dodatkowego albumu znów przesunęło granicę absurdalnego podejścia kompozytora w szafowaniu motywami Schifrina. Przykładem a zarazem przestrogą niech będzie dziewięciominutowa suita War is Coming sprowadzająca tematyczną klasykę do rynsztoka najbardziej ohydnego w formie, trailerowego grania.
Na pohybel monstrualnego czasu trwania omawianego soundtracku konkluzja do tej recenzji będzie krótka. Słuchaliście Fallout, tak? To słyszeliście już wszystko, co Balfe ma do powiedzenia w temacie Mission: Impossible. Trzy godziny poświęcone Dead Reckoning – Part One będą zwyczajną stratą czasu.