George Clooney i fantastyka? Czemu nie! Takie połączenie przerabialiśmy już chociażby w amerykańskiej adaptacji kultowej powieści Solaris Stanisława Lema. Po drodze zdarzyła się również Grawitacja, ale to dopiero rok 2020 miał przynieść coś, co pokazałoby większe zaangażowanie aktora w tej materii. Nie tylko zresztą aktorskiej, gdyż film Niebo o północy (The Midnight Sky) miał również wyreżyserować. Historia oparta na powieści Lily Brooks-Dalton, Good Morning, Midnight do najprostszych nie należy. Szczególnie teraz, kiedy świat jedną nogą brodzi w wirusowo-apokaliptycznej materii, tematyka zanieczyszczenia powietrza skutkującego niemalże doszczętnym unicestwieniem życia na Ziemi wydaje się tym bardziej trudna w odbiorze. Ale nie to jest tu najważniejsze. W centrum opowieści znajduje się bowiem starszy, schorowany mężczyzna, który samotnie okupuje najdalej wysuniętą na północ placówkę badawczą. Poszukując jakichkolwiek form komunikacji z ocalałymi, natrafia przypadkowo na sygnał ze statku powracającego z misji kosmicznej. Czy wspomniałem, że akcja dzieje się w przyszłości? Pogrążony w bólu i odurzeniu alkoholowym starzec stara się nawiązać kontakt ze statkiem. A dodatkową determinację stanowi tajemnicza dziewczynka, która dosłownie znikąd pojawia się w jego placówce. Zaiste dziwny jest to film, kiedy nie zna się literackiego kontekstu. I można tylko domyślać się, ile byłby lepszy (czy inny), gdyby troszeczkę więcej światła rzucono na kontekst całego dramatu, jaki spotkał ludzkość. Film pozostaje jednak wierny głównemu bohaterowi, wokół którego budowana jest narracja. I całe szczęście, że ten ciężar dźwiga na swoich barkach sam Clooney, gdyż jest to chyba jedna z lepszych jego ról aktorskich ostatnich lat. Szkoda, że produkcja sfinansowana przez platformę streamingową Netflixa w kwestii budowania narracji i przykuwania uwagi odbiorcy nie radzi sobie równie dobrze…
Nadrabia za to na innej płaszczyźnie. Tej, która od wielu już lat intryguje miłośników twórczości Alexandre’a Desplata. Rozpoczęta przed dekadą współpraca francuskiego kompozytora z George’em Clooneyem nie należała może do najbardziej intensywnych, obfitych w dużą ilość ścieżek dźwiękowych, ale zawsze była obietnicą idealnego wtopienia się w dramaturgiczne zaplecze podejmowanych projektów. Idy marcowe, Obrońcy skarbów, czy Suburbicon – te prace nie stawały na piedestale najlepszych osiągnięć Desplata, ale eksponowały majstersztyk w posługiwaniu się pewnymi środkami i stylami. Wydawać by się mogło, że fantastyka osadzona na postapokaliptycznym gruncie pozwoli na odrobinę więcej śmiałości w epatowaniu mocnymi, bogatszymi pod względem aranżacyjnym melodiami. I pierwsze fragmenty ścieżki dźwiękowej (opublikowane jeszcze przed premierą) właśnie coś takiego sugerowały. Kiedy jednak ukazał się kompletny album soundtrackowy, powietrze nagle uszło z tego naprędce pompowanego balonika oczekiwań. Czy kompozycja Desplata tym razem rozczarowała?
Jeżeli ktoś spodziewał się potężnej symfoniki wspartej mocarną tematyka, to miał prawo poczuć się niejako zawiedziony. Rozczarowanie mija tak szybko, jak szybko zapoznajemy się z filmowym kontekstem, który jasno daje do zrozumienia, że na podniosłe lub charakterne ilustracje po prostu nie ma tu miejsca. Skoro większość opowieści koncentruje się wokół postaci Augustine’a, nieporozumieniem byłoby tworzenie czegoś aż nazbyt żywiołowego. Stąd też temat przewodni jaki scala melodyczną warstwę ścieżki dźwiękowej, to połączenie ciepłej liryki ze smutną melancholią. Motyw ten jest tak desplatowski jak tylko jest to możliwe, a przy tym zaskakująco atrakcyjny i inwazyjny – każdy jego powrót, to kwintesencja doskonałego mariażu obrazu z muzyką. A tych powrotów jest stosunkowo dużo. Jak się bowiem okazuje, w dalszej części filmu kompozytor rozciąga ten temat na ogół relacji jakie nawiązuje główny bohater: czy to z załogą statku kosmicznego, czy też z tajemniczą, małą dziewczynką. Dramaturgiczne zaplecze tej pracy jest więc – jak to często bywa u Desplata – dopieszczone. Ale Niebo o północy dotyka również kilku innych kwestii.
Najbardziej intrygującą wydaje się wizualizacja misji kosmicznej Aether. Pionierska wyprawa na księżyc K-23 (a właściwie powrót z niego) stoi pod znakiem eterycznych, rozciągłych fraz. Fragmenty z jednej strony bardzo mocno osadzone są na holstowskiej wizji planet Układu Słonecznego, z drugiej nie pozostawiają złudzeń, że mamy do czynienia z hollywoodzkim sposobem interpretowania tej spuścizny. Wszystko „gra” do momentu, kiedy bohaterowie żyją w błogiej nieświadomości. Kiedy jednak dowiadują się o tym, co spotkało ich bliskich na Ziemi, orkiestrowy patos zastępuje elektroniczny… chaos. I to właśnie muzyczna akcja jest ową przysłowiową łyżką dziegciu w beczce miodu. Elektroniczne arpeggia i pojedyncze sample brzmią po prostu pokracznie w zestawieniu z orkiestrowymi ostinatami. Zresztą nie pierwszy raz Alexandre Desplat pokazuje, że w tej materii, choć oryginalnie na tle kolegów z branży, jednak radzi sobie dosyć słabo. Całe szczęście takich fragmentów na przestrzeni całej kompozycji nie spotkamy wiele. I co najważniejsze nie psują one ostatecznego wrażenia, tudzież skąpanego w rzewnej dramaturgii finału, gdzie francuski kompozytor po raz kolejny daje znać o swojej wielkiej wrażliwości. Solowa wiolonczela, wymuskane smyczkowe frazy… Pod względem muzycznym, to zdecydowanie najlepiej dopracowana cząstka Nieba o północy.
Szkoda, że z równie dużym pietyzmem nikt nie podszedł do tematu wydania albumu soundtrackowego. Nie będę się rozwodził nad kwestią tylko cyfrowej formy dystrybucji i rynkowego braku krążka CD. Bardziej zastanawiająca jest ilość materiału jaki ostatecznie zdecydowano się opublikować. Prawie półtoragodzinny program składający się z 26 utworów sugeruje, że mamy do czynienia z kompletnym lub prawie kompletnym zestawem muzyki, jaka miała okazję wybrzmieć w filmie. I jak w tego typu przypadkach najczęściej bywa, odbywamy podróż od umiarkowanej fascynacji podjętymi na początku pomysłami tematycznymi (The Midnight Sky, Aether Spaceship, In The Mikly Way), by w miarę upływu czasu coraz bardziej zanurzać się we… wszechogarniającej nudzie. Niestety napotkane po drodze połacie underscore’u odbierają siły i chęci na dotrwanie do końca tego doświadczenia, co w moim odczuciu jest wielką stratą, bo właśnie ostatnie fragmenty najcieplej wspominam z filmowego seansu. Potencjał tej ścieżki dźwiękowej można było spokojnie zamknąć na skrzętnie przemontowanym i zgrabnie zaprezentowanym, 45-minutowym albumie. Aczkolwiek mając do dyspozycji określony zestaw plików muzycznych dostępnych nakładem ABKCO Records można pokusić się o stworzenie własnej tracklisty.
Muszę przyznać że moje podejście do Nieba o północy ewoluowało w miarę poznawania kolejnych elementów tego przedsięwzięcia. Przygodę z soundtrackiem przed zapoznaniem się z filmem uważam za wielki błąd – mylące doświadczenie nastawiające negatywnie do tego projektu. Dopiero seans przekonał mnie, że spływająca zarówno na obraz, jak i muzykę, powszechna krytyka, jest troszkę przesadzona. Może nie jest to najwybitniejsze dzieło w karierze Clooneya i Desplata, ale z pewnością satysfakcjonujące na wielu płaszczyznach. A w czasach, kiedy ze świecą szukać kinowych blockbusterów, nawet średnio udane „post-apo” smakuje jakby lepiej.