John Debney & Różni Wykonawcy

Michael Jordan to the Max (Michael Jordan na Maxa)

(2000)
Michael Jordan to the Max (Michael Jordan na Maxa) - okładka
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

Michael Jordan. Te słowa mówią wszystko. I to nie tylko tym, którzy interesują się koszykówką. Gwiazdor Chicago Bulls stał się synonimem całego NBA, człowiekiem legendą, mitycznym wojownikiem parkietów, wojownikiem którego nikt nigdy nie zastąpi.

Nic dziwnego, że kino także starało się skorzystać ze sławy Jordana. Na wielkim ekranie koszykarz pojawiał się wielokrotnie, najczęściej w bardzo epizodycznych rólkach ubarwiających produkcję („Malcolm X”, „He Got a Game”). Tym niemniej zdarzył mu się także wielki występ aktorski – pół animowany „Space Jam” Joe’a Pytki, filmik od początku pomyślanym jako gigantyczne przedsięwzięcie promujące koszykówkę i samego Air- Jordana. Prawda jest jednak taka, że o ile MJ jest geniuszem jeśli chodzi o sport, o tyle aktorstwo nie za bardzo mu wychodzi. Producenci to także dostrzegli, stad większość filmów w których występuję Michael pokazuje go w jego naturalnym środowisku, tam gdzie gwiazdor czuje się najlepiej: na boisku.

„Michael Jordan to the Max” to film dokumentalny, z tym że stworzony został na potrzeby wielkoekranowych kin IMAX, które jako jedyne są chyba w stanie pokazać piękno koszykówki lepiej niż zatłoczona United Center, czy Madison Square Garden. Film poza niesamowitymi gigantyzującymi zdjęciami charakterystycznymi dla IMAX-ów, wyróżniał się też jeszcze jedną rzeczą – niesamowitym scenariuszem, który … napisało życie, a właściwie Michael Jordan stojący na czele zespołu Chicago Bulls, zespołu który w finałach roku 1998 staje w szranki z prowadzoną przez doskonały tandem Stockton/Malone drużyną Utah Jazz. Zakończenie jest oczywiście przewidywalne, nawet dla tych, którzy znają historię finałów NBA. Ale czy to ma znaczenie? Dla miłośników koszykówki i wizualnego piękna jaki niesie sport znajomość zakończenia nie robi różnicy. Krytyk mógłby się wprawdzie przyczepić do powierzchowności z jaką film traktuje legendę MJ-a, ale w końcu to tylko 46 minut, mające być bardziej ucztą dla oczu, niż dla mózgu…

Poza doskonałymi zdjęciami, film wyróżnia również interesująca muzyka. Produkcje opiewające tak specyficzną dyscyplinę sportu, jaką jest koszykówka rządzą się swoimi prawami. Poza cechami charakterystycznymi dla wszystkich obrazów sportowych (pewnego rodzaju patos wynikający z konieczności uwznioślenia momentu wygranej), bardzo ważne jest też odpowiednie zrytmizowanie akcji, w produkcjach dotyczących koszykówki toczącej się w rytm odbijanej piłki. Żeby nie popełnić gafy producenci autorem muzyki do MJ to The Max uczynili doświadczonego twórcę soundtracków: Johna Debney’a. Choć nie był zobligowany do skomponowania zbyt dużej ilości muzyki (film miał jedynie 46 minut, a dodatkowo reżyser pragnął wykorzystać sporo utworów źródłowych), to jednak nie miał łatwego zadania. Musiał się bowiem nie tylko wpisać w tradycję koszykarskich filmów, ale również mieć na uwadze to, że komponuje do produkcji IMAX, która od twórcy wymaga większej tematyczności, muzyki silniejszej w swej prostocie, takiej która nie zostanie przytłumiona przez 10 metrowy obraz. Debneyowi udało się to doskonale. Dzięki zastosowaniu silnej perkusji, wyrazistego slap basu, vangelisowskiej elektroniki, która ciekawie wszystko koloryzuje, a do tego orkiestry wygrywającej warstwę tematyczną kompozytor stworzył jedną z najlepszych ilustracji, jakie dane było mi słyszeć w filmie o koszykówce.

I tu przechodzimy do kwestii soundtracku. Na całe szczęście dla nas ukazał się on w regularnym wydaniu, niestety mała ilość muzyki, jaką stworzył Debney na potrzeby filmu, nie wystarczyła aby można było wypuścić osobny score z muzyką ilustracyjną. Z drugiej strony może to i dobrze, bowiem „MJ to the Max”, to przyjemna składanka „koszykarska”, zawierająca poza dwoma (w pełni reprezentatywnymi utworami Debneya: Home With A Vengeance i Gotta Come Through Chicago) szereg ciekawych fragmentów, z których w zasadzie tylko That Feelin’ i Don’t Give In trąca tandetą. W przypadku pozostałych warto zwrócić uwagę na wspaniały kawałek formacji The Alan Parsons Project, zatytułowany Sirius, kawałek który w czasie gdy Michael Jordan grał w Chicago Bulls, był oficjalnym hymnem zespołu odgrywanym zawsze przy prezentacji zawodników. Całkiem przyjemnym dokonaniem jest także dziecięca piosenka (Be Like Mike) pochodząca z jednej z reklam telewizyjnych w której występował MJ, piosenka której słowa bardzo głęboko wbijają się każdemu kto oglądał film.

Choć ogólnie zarówno film jak i muzyka przeznaczone są raczej dla miłośników koszykówki, inni chyba też mogą zrobić wyjątek i posłuchać. Zwłaszcza dla tych dwóch świetnych, mistrzowsko zorkiestrowanych utworów Johna Debneya.

Najnowsze recenzje

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.