Opowieść o Frankensteinie – naukowcu obsesyjnie dążącym do zapanowania nad śmiercią i stworzeniem nowego człowieka – jest uznawana przez wielu za pierwszą powieść gotycką, a także pierwszą powieść z gatunku science fiction. Jej autorka Mary Shelley zakończyła prace nad książką w roku 1818. Jednak w odróżnieniu od popularności, jaką od tamtej pory cieszy się ta romantyczna powieść, sama Shelley, analogicznie, nie stała się częścią kultury. A szkoda, bo jej bogaty życiorys, w tym małżeństwo z poetą Percym Shellym czy rewolucyjne jak na tamte czasy poglądy, od dawna zasługiwał na osobną historię. Nakręcenia portretu angielskiej pisarki podjęła się niedawno arabska reżyserka Haifaa Al-Mansour, autorka głośnego debiutu Wadjda, do którego dość niespodziewanie, patrząc na skalę produkcji, muzykę skomponował nie kto inny jak Max Richter.
Mary Shelley w wykonaniu Al-Mansour skupia się przede wszystkim na drodze, jaką Mary Wollstonecraft Godwin (w tej roli Elle Fanning) musi pokonać, aby napisać Frankensteina. Śledzimy jej relacje z rodziną, banicję, a także burzliwy związek z Percym Shelley. Jak po nitce do kłębka, każde wydarzenia i każda przeciwność ma przybliżyć Shelley do epokowego sukcesu. Przez to film może przypominać romantyczny bieg przez płotki, gdzie wszystko podlega określonemu azymutowi. Nie zważając jednak na dość letni scenariusz, trzeba przyznać, że produkcja broni się obsadą, świetnymi zdjęciami i, to co interesuje nas najbardziej, zdumiewającą oprawą muzyczną.
Za jej kształt odpowiada Amelia Warner, nazwisko, które niewiele mówi fanom filmówki. Warner jest bowiem rzadkim przykładem kompozytorki, która najprościej mówiąc, postanowiła zmienić fach, i z aktorki mającej na koncie drugoplanowe role w Mansfield Park,Zatrutym Piórze czy Aeon Flux, stała się obiecującą artystką muzyczną. Zanim została zaangażowana na potrzeby kina, komponowała do reklam oraz krótkich metraży. Mary Shelley to jej drugi pełnometrażowy projekt, po brytyjskim Mum’s List, a obie te ścieżki możemy przesłuchać dzięki uprzejmości Universal Music.
Ścieżka Warner powstała, kiedy film był już gotowy, a początkowa scena na cmentarzu była tą najtrudniejszą pod kątem muzycznym. Łączy ją gotycka tajemnica, wewnętrzny głos pisarki oraz jej obyczajowa nowoczesność, zupełnie nieprzystająca do wiktoriańskiej Anglii. Aby wykrzesać wszystkie te cechy, należało znaleźć nić porozumienia, koniecznie oryginalną, ale też muzycznie wrażliwą. I tu na pomoc przychodzą inspiracje Brytyjki, które po części zawdzięcza klasykom takim jak Philip Glass, ale też wspomnianemu Maxowi Richterowi. O dziwo, w samej pracy trudno doszukać się bezpośrednich nawiązań do tych kompozytorów. W Storm In The Stars słychać co prawda inspiracje Hauschką, również sam powtarzalny motyw pianistyczny z The Book można by z kolei przypisać autorowi Godzin, jednak rozmach z jakim Warner traktuje tematykę albumu jest w pełni autorski. Samo The Book, kulminacyjny moment filmu, jest przekładnią talentu Warner – w większości instrumentalny, zbudowany na smyczkach, urokliwej harfie i minimalnej dozie elektroniki zwieńczonej perkusją, utwór stanowi o prawdziwej sile tego soundtracku. Podobnie King Cross, w którym słychać echa temp tracku, za który służył cały arsenał piosenek popowych. Widząc, że takie podejście faktycznie działa, Warner postawiła na przebojowość i chwytliwość melodii, łącząc instrumenty z elektroniką. To zaskutkowało wyjątkowo przyswajalnym mariażem, w którym to, co organiczne – jak podkreśla kompozytorka – współgra z tym, co elektroniczne.
Osobną rolę na ścieżce pełnią wokale. Reżyserce zależało, żeby jednym z punktów wyjścia do opowieści o Mary był sopran. Dzięki temu i aranżacyjnej pracy – żeński głos miał otaczać pozostałe składniki kompozycji – Mary Shelley brzmi tajemniczo jak w Unreal Mystery czy Seance. Dołóżmy do tego kontratenor, pozwalający poszerzyć aranżacyjne możliwości Warner, i otrzymujemy niezwykle atmosferyczne granie, które sprawdza się zarówno jako niepokojąco brzmiąca oprawa gotycka, jak i wzbogacenie narracji prowadzonej z perspektywy głównej bohaterki. Dodatkowo modelowanie żeńskiego głosu, i uzależnienie go od postępującego procesu kreatywnego Shelley, efektownie akcentuje nadejście czegoś epokowego tak jak w Mary’s Nightmare. Ten utwór jest również jednocześnie podsumowaniem traumatycznych wydarzeń z jej życia, których nie zdradzę, by nie psuć widzom seansu.
Jeśli Mary Shelley zwiastuje początek kariery Warner w filmówce, to jest to początek niemalże olśniewający. Kompozytorka napisała ścieżkę, która chwyta od pierwszego momentu, porywa i “wychodzi” poza obraz, świetnie radząc sobie poza filmem. Jest kolejnym przykładem mariażu elektroniki z symfoniką – tym razem autorstwa kogoś, kto dopiero wkracza w branżę, ale, jak słychać, ma dużo do zaoferowania.