Emilie Simon

Marche de l’empereur, la (Marsz pingwinów)

(2005)
Marche de l’empereur, la (Marsz pingwinów) - okładka
Tomek Rokita | 29-04-2007 r.

Chociaż to ścieżka dźwiękowa napisana do amerykańskiej wersji „Marszu pingwinów” (Alex Wurman) będzie najprawdopodobniej szerzej znana i komentowana przynajmniej pośród fanów muzyki filmowej, podejrzewam, że choćby czysta ciekawość skieruje niektórych miłośników tak filmu jak i partytury Amerykanina do zaznajomienia się z oryginalną i pierwotną wersją ilustracji do filmu Luca Jacqueta. Ciekawość się w tym przypadku opłaci, ponieważ pani Emilie Simon, 25-letnia francuska piosenkarka i kompozytorka, stworzyła równie, a może jeszcze bardziej unikalną muzykę niż jej amerykański kolega. Oryginalny album z „La Marche de l’empereur” jawi się bardziej jako złożony eksperyment łączący typowe dla muzyki filmowej zabiegi, objawiające się w kreowaniu muzycznych emocji i melodii (tak za pomocą środków klasycznych jak i modernistycznego projektowania dźwięku – tzw. sound design) z kojarzącymi się już bardziej z muzyką popularną elementami. Elementami, które pozwalają wyobrazić sobie jak też wyglądać może solowa twórczość Emilie Simon.

Francuzka kompozytorka skroiła (niechybne porównania do pracy Wurmana będą się od tej chwili narzucały same) bardzo eklektyczną, kolorowo-jaskrawą ścieżkę dźwiękową, w której wykorzystuje tak samą muzykę instrumentalną jak i własny śpiew i partie wokalne. Praktycznie więcej niż połowa utworów zawiera wokale Simon, do których jakości i klasy nie można mieć jednak żadnych zastrzeżeń. Wokalistka przypomina przede wszystkim Islandkę Bjork (również w kwestii muzycznego eksperymentowania) – choć jej głos jest dużo bardziej wysublimowany – czy nawet „młodszą wersję” Kate Bush. Jedna rzecz, z jaką nie mogę sobie jednak poradzić, to wybór języka, w którym śpiewa. Język angielski brzmi trochę sztucznie, choć przecież film jest o istotach oraz miejscach, które nie należą do żadnej narodowości i interpretacja językowa mogła być dowolna… Jednak moim skromnym zdaniem jest to pewne pójście na łatwiznę, takie przypodobanie się ogólnym gustom. O wiele ciekawiej uważam byłoby posłuchać Emilie w jej ojczystej mowie.

Muzyka ilustracyjna (bądź też tło pod wokale) jest tworem bardzo złożonym. Kompozytorka, której ojciec jest inżynierem dźwięku, bawi się owym w zupełnie dowolny i nieskrępowany sposób. Brzmienia elektroniczne są czasami „zakręcone” i dziwaczne, tak pstrokate i różnorodne, iż trochę to wybija z rytmu po odsłuchaniu utworów, którymi Simon buduje magiczną, czasami dziecinną w wyrazie atmosferę najbardziej oddalonego i odosobnionego miejsca na ziemi. Psychodelika elektroniki nasuwa skojarzenia, że to ścieżka dźwiękowa z jakiegoś filmu Tima Burtona (brzmienie bardzo podobne do thereminu – znający muzykę z „Ed Wood” wiedzą o co chodzi) a nie opowieści o maszerujących pingwinach! Do tego dochodzą wszelakie eksperymenty z dźwiękiem, setki sampli, odgłosów, zniekształceń, imitacji pozytywki, kapiącej wody czy śniegu dmuchanego po lodowej pustyni… Walory akustyczne są nie do podważenia i zachwycają (nie mówiąc już o pobudzeniu wyobraźni), jednak czasami w porównaniu do subtelnego, emocjonalnie ciepłego score’u Wurmana zastanawia jak tak ekspresyjna muzyka mogła pasować w ogóle do obrazu…

Emilie Simon jednak nie rezygnuje z klasycznych środków wyrazu. Z dużą klasą i wyczuciem utylizowane są emocjonalne smyczki, tykające przybory perkusyjne, natomiast w bardziej stonowanych i mrocznych fragmentach (a są i takie) bardzo klasycznie przygrywają nam basowe instrumenty strunowe (Mother’s Pain). Dobrym żartem są natomiast kotły, które trochę niezamierzenie przez swoją podniosłość (utwór The Voyage) „kopiują” zapewne nieporadny chód naszych bohaterów… Szczególnie ciekawie te wszystkie elementy wypadają z elektronicznymi „zabawkami” jak i wokalem kompozytorki. Dodatkowo znaleźć tu można bardzo ciekawe linie melodyczne z tematem głównym na czele, który po raz pierwszy przedstawiony w Antarctic, posiada pewną tajemniczą otoczkę. Czuć tu dużą inspirację muzyką Bruno Coulais’a do para-dokumentów o faunie i florze, choćby z takiego „Microcosmosu” (na czele z jego „bajkowym” tematem, który ciągną wokale). Z pewnością podobny efekt chcieli uzyskać twórcy „Marsza pingwinów”.

Trudno sklasyfikować tą płytę. Jest całkowicie odmienna od klasycznie filmowej kompozycji Wurmana. Pośrednio należy ją potraktować jako solowe dokonanie Francuzki, która bardzo ciekawie i odważnie poradziła sobie z muzyką ilustracyjną. Jest to zaledwie jej drugi solowy album a jej umiejętności na pewno robią wrażenie. Widać, że do projektu podeszła z ogromną energią, pomysłem a zarazem lekkością. Zdecydowanie na pierwszy plan wychodzi finałowy (dla filmu) utwór The Voyage” w formie istnego marszu, wspierany subtelnym wokalem Simon. Podobały mi się tutaj także piosenki z dynamicznym, dance’owym Song of the Storm i ślicznym All is White na czele. Dziewczyna ma zmysł muzyczny i talent nie gorszy od takiego Erica Serry! Wadą jest wspomniana przeze mnie wyżej pewna niespójność i chaotyzm całości, ale niesprawiedliwym będzie mierzenie tego albumu do końca kategoriami „muzyki filmowej”. Podobnież dwie „bonusowe” piosenki, które są promocją wokalistki a z filmem mają wspólnego niewiele. W tym jedynym przypadku mogę się zgodzić z Łukaszem Waligórskim z muzykafilmowa.pl, iż pachnie to troszkę kiczem… Tak czy owak polecam serdecznie tą jakże nietuzinkową płytę, będącą doskonałym uzupełnieniem (i vice versa) kompozycji Alexa Wurmana.

Najnowsze recenzje

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.