Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ennio Morricone

Maddalena

(1971/1997)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 01-09-2010 r.

Po sukcesie Matki Joanny od Aniołów, Faraona oraz w mniejszym stopniu Gry Jerzy Kawalerowicz postanowił spróbować swoich sił we Włoszech. Podobno była to jednocześnie próba zwrócenia na siebie uwagi polskim decydentom, by pokazać jak znaczącą postacią jest reżyser w świecie filmu, aby wymusić przyzwolenie i środki na realizację wymarzonej przez reżysera adaptacji Austerii. I choć ten cel po kilkunastu latach osiągnął, to nie można niestety powiedzieć, by zagranicą święcił tryumfy. Zrealizował tam jedynie jeden obraz – Maddalenę – opowieść o niemożliwym i niespełnionym uczuciu między zagubioną i jednocześnie rozpustną kobietą a młodym księdzem. Film dziś zapomniany, w swoim czasie został zmiażdżony przez krytykę, poniekąd słusznie, bo trudno powiedzieć, by się Kawalerowiczowi udał. Bardzo przeciętna realizacja, kiepska historia, beznadziejne dialogi, kiczowata symbolika… Pies z kulawą nogą by dziś nie zainteresował się pewnie tym tytułem, gdyby nie jeden element. Muzyka oczywiście.

Czy było to jego życzeniem, czy też producentów, ale miał Kawalerowicz szczęście współpracować z jednym z najwybitniejszych kompozytorów muzyki filmowej. W owym czasie, jak po latach żartował Bernardo Bertolucci, trudno było o włoski film, którego nie ilustrowałaby ów maestro. Tekst „Musiche di Ennio Morricone” pojawiał się w napisach ogromnej ilości produkcji rodem z Italii i nie inaczej było z Maddaleną. Morricone pisywał wówczas i do filmów świetnych, i przeciętnych, i bardzo słabych. Jedne jego kompozycje były znakomite i świeże, inne średnie i wtórne. Maddalena otrzymała muzykę z najwyższej możliwej półki. Kompozycję oryginalną, pomysłową, właściwie wybitną. Muzyka przetrwała jako jedno ze sztandarowych dzieł Morricone, pomimo że sam film dawno odszedł w niepamięć.

Czy score ów trzeba jeszcze komuś przedstawiać? Chyba tylko początkującym fanom muzyki filmowej, choć i oni na pewno, jak i zdecydowana większość ludzi zupełnie nie interesujących się gatunkiem, słyszeli utwór Chi Mai (słowa te oznaczają: „ktokolwiek”). Ta kojąca, nostalgiczna melodia rozpoczynająca się nieśmiałymi, jakby urywanymi partiami smyczków stanowi jeden z najbardziej rozpoznawalnych tematów w historii muzyki filmowej. Chociaż może „rozpoznawalny” nie jest tu właściwym słowem, gdyż o ile każdy ten utwór zna, to niewielu jest w stanie powiązać go z Maddaleną. Temat ten był przecież wykorzystywany przez różne media, przy różnorakich okazjach, w wielu programach telewizyjnych i radiowych, nagrywany był przez dziesiątki muzyków w wielu aranżacjach, a Jean-Paul Belmondo był nim tak oczarowany, że wymógł na reżyserze Zawodowca z 1981 r., by użył go jako jednego z głównych motywów muzycznych.

Większa część Maddaleny to jednak zgoła inne klimaty. Morricone sięga po perkusję, organy (na których gra wieloletni współpracownik maestro, dyrygent wielu jego ścieżek – Bruno Nicolai), dwa chóry i swoją ulubioną divę Eddę Dell’Orso, by uzyskać niezwykłe, oryginalne, hipnotyzujące brzmienia. Taki właśnie jest otwierający, powoli rozbudowujący się, oparty na repetetywnych strukturach Come Maddalena, drugi w kolejności z najbardziej znanych utworów z soundtracku, po który kompozytor chętnie sięga na swoich koncertach. Zbliżoną stylistykę mają jeszcze bardziej nieszablonowe Pazzia In Cielo oraz Erotico Mistico. Oba odrealnione, metafizyczne, transowe, bardzo do siebie podobne, oparte na tych samych rytmach i niemal identycznych aranżacjach, z tym, że w drugim z nich Morricone, możliwe że po raz pierwszy w karierze, sięga po głos kobiety w erotycznej ekstazie (do tego pomysłu w późniejszych latach nie raz wróci, głównie w filmach erotycznych). Wszelakie żeńskie wokalizy niewątpliwie odnoszą się tu do tytułowej bohaterki, zaś mocne partie organowe do postaci księdza i tego, co reprezentuje. Swoistym łącznikiem między stylistyką tych blisko 10-minutowych utworów a tego najbardziej rozsławionego jest najmniej fascynujący na płycie Una Donna Da Ricordare, w którym elementy Come Maddalena Morricone aranżuje bardziej pod brzmienia Chi Mai.

Porażka artystyczna filmu na szczęście nie pociągnęła za sobą muzyki. Ta zyskała dużą popularność nie tylko mimo tego, ale wręcz na przekór temu. Zresztą oddziaływanie w samym filmie kompozycji Morricone jest nieco dyskusyjne. Oczywiście nie można mówić o jakichkolwiek zgrzytach na linii obraz-muzyka, bo score Włocha działa świetnie, ale tylko tam… gdzie został użyty. Niestety Kawalerowicz to nie Leone i nie przywiązuje takiej wagi do muzyki. Wprawdzie początek i finał oferują dość intensywne wykorzystanie ścieżki dźwiękowej. Erotico Mistico wypada bardzo przekonująco w scenie zmysłowego tańca Maddaleny dodając do niego aurę mistyczności i symboliki.
Nie najgorzej jest także z wykorzystaniem Come Maddalena w finale. Za to trochę nie przekonuje mnie użycie Chi Mai. Pojawia się przy okazji bardziej sielskich scenek trzy razy w środkowej części obrazu, jednak wydaje się być utworem trochę z innej bajki i być zbyt urokliwym i szczerym do dziwnego, przekombinowanego filmu Kawalerowicza. Zaś najlepiej prezentują się chyba zaledwie krótkie niestety fragmenty Pazzia In Cielo, w scenach wyjazdu z miasteczka, w których znakomicie udaje się dzięki nim wyeksponować niepokój i wewnętrzne rozdarcie bohaterów.

Generalnie film nie potrafi w pełni wykorzystać potencjału dzieła muzycznego, stąd też w ocenie tego aspektu byłem bardzo surowy, choć pewnie gdybym oglądał go nie znając soundtracku niemal na pamięć, skusiłbym się może dać o jedną gwiazdkę więcej. Jednak trzeba też jasno powiedzieć, że o ile Morricone chyba dobrze zrozumiał o co Kawalerowiczowi w filmie chodzi, o czym chce on opowiedzieć i umiał to w inteligentny sposób oddać swoimi kompozycjami, o tyle potem źle zrobiony, kiepsko zmontowany film zniweczył w dużej mierze wysiłek kompozytora. Koniec końców moim zdaniem muzyka wypada zdecydowanie ciekawiej i daje więcej możliwości interpretacji i powodów do zachwytu w oderwaniu od obrazu, na albumie. Zresztą tak po prawdzie to chyba było planowe miejsce dla przynajmniej dwóch utworów. Bowiem Come Maddalena oraz Chi Mai ukazały się pod innymi tytułami na niezwiązanym z Maddaleną winylowym wydaniu w Niemczech, w roku poprzedzającym premierę filmu. Śmiem domniemywać, że Włoch napisał je wcześniej, gdy nawet nie przypuszczał, że będzie mu dane pisać muzykę do tego obrazu. Prawdopodobnie podczas dyskusji z Kawalerowiczem na temat kształtu muzyki do filmu, kompozytor zaprezentował mu różne swoje utwory, w tym te dwa, a Polak zdecydował, że chce je w filmie. Pod ich brzmienie Morricone zapoznawszy się z zarysem filmu skomponował resztę muzyki i tak oto uzyskaliśmy pełen soundtrack. Nie byłaby to bynajmniej jakaś szczególnie wyjątkowa sytuacja dla Włocha. Bądź, co bądź, za temat główny A Fistfull of Dollars, partytury, po której filmowa kariera Morricone nabrała rozpędu, Sergio Leone zażyczył sobie wcześniej napisaną przez kompozytora piosenkę.

Wspominane już chętne i częste sięganie do Chi Mai czy w mniejszym stopniu Come Maddalena sprawiło, że muzyka ta na całe szczęście nie mogła zostać zapomniana. Także cały soundtrack był kilkakrotnie wznawiany przez różne wytwórnie. Służące za podstawę tej recenzji, złożone z pięciu utworów plus bonusowej wersji Chi Mai z tekstem śpiewanym przez odtwórczynię roli głównej bohaterki (wersja ta wypada ewidentnie słabiej, jak instrumentalny oryginał), wydanie japońskie jest od strony technicznej najdziwniejsze. W miejsce tradycyjnych coverów włożonych na przód i tył pudełka z płytą, mamy przyklejoną do pudełka plastikową folię z tekstem. Dodatkowo umieszczono w środku miniaturową „książeczkę” o rozmiarach 6×6 cm.

Niezależnie od wydania, nie jest to raczej soundtrack dostępny w naszym kraju i może okazać się trudnym do zdobycia rarytasem. Niewątpliwie warto jednak wzbogacić o niego swoją kolekcję. Owszem, rozpatrując Maddalenę jako kompozycję filmową, patrząc na nią przez pryzmat oddziaływania w obrazie, trudno mówić o jakiejś szczególnie wyjątkowej ilustracji. Jednak zdejmując z tej kompozycji niezasłużony dla niej balast w postaci raczej słabego filmu, trudno nie zauważyć, że mamy do czynienia z nieszablonowym dziełem, które przekracza gatunkowe ramy, w pewnym przynajmniej stopniu wpisuje się w kulturę naszego kręgu cywilizacyjnego, jest zdecydowanie ponad standardowe ścieżki dźwiękowe, tak od strony formalnej, jak interpretacyjnej i jest po prostu wspaniałą muzyką.

Najnowsze recenzje

Komentarze