Noah Hawley – człowiek, który w historii telewizji zapisał się jako genialny twórca seriali Fargo oraz Legion, postanowił wypłynąć na szeroką wodę. Wziął się za realizację pierwszego w swojej karierze kinowego filmu i… I od razu zaliczył gigantyczną wtopę, bo tym właśnie okazał się dramat s-f zatytułowany Lucy in the Sky. Film opowiada historię Lucy Cola – astronautki, która po zakończeniu misji kosmicznej nie potrafi odnaleźć się w szarzyźnie rzeczywistości. Zachwycona pięknem tego, co zobaczyła, robi wszystko, aby tam wrócić. Nie waha się nawet postawiać na szali całe swoje dotychczasowe życie. Film, który początkowo mami nas obrazkami szczęśliwej i poukładanej kobiety, dosyć szybko przeistacza się w groteskowy obraz powolnego popadania w obłęd, co nieuchronnie prowadzącego do katastrofy. Swego rodzaju katastrofą okazał się również film, który razi fatalną wręcz narracją powielającą telewizyjne zagrywki Hawleya. Nie pomagają również kreacje aktoraskie z totalnie nietrafioną Natalie Portman. Zanim jeszcze Lucy In the Sky trafiło do szerokiej dystrybucji, zostało dosłownie zmiażdżone przez krytykę. Sromotna finansowa porażka była więc na wyciągnięcie ręki.
Pierwsze kinowe podrygi Hawleya były również swego rodzaju szansą na wyrwanie się z telewizyjnej niszy dla współpracującego z nim od lat Jaffa Russo. Amerykański kompozytor, który ostatnimi czasy zaskakuje ilością podejmowanych projektów i ich równie absorbującą treścią, tym razem również ambicjonalnie podszedł do powierzonego mu zadania. Proces realizacji poprzedził bowiem dosyć długim poszukiwaniem koncepcji na muzyczne „ugryzienie” tak specyficznego obrazu. Osią wokół której miała się obracać ścieżka dźwiękowa był wątek zatracania się głównej bohaterki w kosmicznych fantazjach. Poczucie spełnienia i wielkiej euforii, jakie towarzyszyły Lucy podczas krótkiego pobytu w kosmosie najbardziej rzutowały na partyturze. Znamienna jest wypowiedź jednego z filmowych bohaterów, który stwierdził, że spoglądając z kosmosu na Ziemię człowiek zmienia całkowicie optykę patrzenia na otaczającą go rzeczywistość. Po powrocie wszystko wydaje się jakby małe, nieistotne. I nie można nie odnieść wrażenie, że kompozytor starał się całą swoją muzykę podporządkować właśnie takiemu poczuciu oderwania od rzeczywistości.
Ścieżka dźwiękowa oddycha majestatem kosmosu wyrażanym w długich, przeciągłych, narastających dźwiękach. Jeff Russo doskonale odrobił pracę domową ze znajomości klasyki gatunku. Mniej inspirował się przy tym twórczością Goldsmitha, czy Hornera, a bardziej dokonaniami innego kompozytora, Maxa Richtera. Może o tym świadczyć sposób rozpisywania partii smyczkowych – budowanie atmosferycznych, rozciągłych fraz niespiesznie zmierzających do kulminacji. Czasami towarzyszy im subtelna, ambientowa elektronika zagęszczająca fakturę, co kieruje uwagę ku innemu źródłu inspiracji – Interstellar Hansa Zimmera. Odbywa się to oczywiście w asyście wybranych solowych instrumentów, jak harfa, czy trąbka. Jednakże najefektowniej prezentują się żeńskie wokalizy wybrzmiewające po rozmywających się w głębokim pogłosie, patetycznych crescendach. Mając to wszystko w zanadrzu, kompozytor z wielką rozwagą podchodzi do kwestii dawkowania muzyki.
Ale nawet i w tak dostojnie prezentującej się partyturze znalazło się miejsce na szczyptę eksperymentatorstwa. Przeciwwagą dla leniwych, snujących się utworów są fragmenty, które totalnie wymykają się narzuconej z początku stylistyce. Rytmiczne perkusjonalia, dźwięk pracującego mechanizmu zegarka, czy zapętlone sample wkładane pomiędzy wyżej wspomniane elementy faktury, sugerują, że spokój i porządek jest tylko pozorny. Kiedy okazuje się, że ponowna wyprawa w kosmos będzie musiała być odłożona w czasie, coś w niej pęka. I pęka również koncepcja na budowanie muzycznej narracji. Kompozytor odciął się zupełnie od racjonalizowania „ziemskiego” życia bohaterki, a ewentualne braki w sferze audytywnej wypełniane są piosenkami. Dopiero końcówka ukazująca ogarniętą szaleństwem kobietę przywołuje muzykę, która tym razem działa jako kontrapunkt. I w taki też poczuciu odrealnienia kończymy przygodę z filmem.
Chcąc sobie przedłużyć ten błogostan warto sięgnąć po album soundtrackowy wypuszczony nakładem Lakeshore Records. 80-minutowy album daje nam nawet więcej aniżeli chcielibyśmy usłyszeć po seansie. Oto bowiem opublikowano całość materiału, jaki powstał do Luci in the Sky. Troszeczkę mniej „szczodre” jest fizyczne wydanie albumu na CD, pomijające dwa utwory z łącznych dwudziestu ośmiu. Nie przekłada się to jednak na znaczną poprawę odbioru rzeczonego materiału. Muzyki, która ma potencjał do zachwycenia odbiorcy, ale ten potencjał nie zostaje należycie wykorzystany przez odpowiedni brak selekcji.
Na pewno dobre wrażenie robi utwór otwierający, Main Titles – Why Are We Here, gdzie poznajemy partyturę zarówno od strony tematycznej, jak i stylistycznej. Przedłużeniem tego klimatycznego grania budującego atmosferę podniosłości i zachwytu nad pięknem kosmosu są wariacje tematyczne, jakie wybrzmiewają w dalszej części albumu. Długie, trwająca od sześciu do dziewięciu minut aranżacje (Lucy’s Pressure, Lucy Floats, etc.) dają dużo przestrzeni do rozsmakowania się w tego typu graniu. Większym ładunkiem emocjonalnym obarczono natomiast fragment z napisów końcowych. Wszystko, co następuje pomiędzy jest tylko dodatkiem urozmaicającym treść. Czasami aż nazbyt ilustracyjnym lub eksperymentatorskim, aby podważać wrażenie pewnej ciągłości. W każdym razie bez większego bólu (w przeciwieństwie do samego filmu) przeprawiamy się przez całość proponowanego nam materiału filmowego, docierając w ten sposób do piosenki promującej widowisko. Lucy In the Sky With Diamonds, to jak sama nazwa wskazuje cover kultowego szlagieru Beatlesów. Zanurzony w melancholijnym tonie, z równie apatycznym wokalem Lisy Hannigan, w filmie wybrzmiewa w jednej ze scen ukazujących bohaterkę pogrążoną w szoku i smutku. Szokujące nie będą bynajmniej bonusowe kawałki, czyli utwory, które albo nie miały okazji wybrzmieć w filmie, albo są alternatywą do tego, co wykorzystano. Ot kolejne klimatyczne aranże wydłużające kosmiczną podróż odbywaną w wyobraźni odbiorcy.
Mimo wielu kwestii, które brutalnie sprowadzają na ziemię miłośnika muzyki filmowej, ostatecznie można jednak polecić tę pracę. Jest to bowiem jedna z lepszych kompozycji w dorobku Jaffa Russo. I szkoda, że wraz z jakością muzyczną nie idzie również ta filmowa. Kompozytor, który w pocie czoła buduje swoją pozycję w branży mógł ścieżką dźwiękową do Lucy otworzyć sobie furtkę do kariery w pełnokrwistym kinie. Porażka artystyczna i finansowa filmu najprawdopodobniej odłoży te plany na jakiś czas.