Podróże w czasie – któż nie lubi takiego tematu w kinie? Można wykorzystać je do perfekcyjnej rozrywki, czego przykładem jest seria Powrót do przyszłości Zemeckisa, można potraktować też nieco poważniej – jak 12 małp, Primer czy hiszpańskie Zbrodnie czasu. W ten drugi nurt wpisuje się objawienie mijającego sezonu czyli Looper: Pętla czasu, ponad przeciętna hybryda kina s-f, filmu noir i dramatu. Reżyser Rian Johnson tak jak preferuje kino autorskie (i bardzo dobrze!), pisząc scenariusze do wszystkich swoich filmów, tak „po znajomości” zatrudnia również swojego kuzyna Nathana Johnsona, który świadczy mu całkiem ciekawe usługi kompozytorskie. Mało kto słyszał ilustracje do poprzednich przedsięwzięć obu panów (Brick, Bracia Bloom), jednak pierwsze minuty ścieżki dźwiękowej z Loopera oraz muzyczne pochodzenie twórcy (autor piosenek, producent, związany z zespołem Cinematic Underground ze sceny alternatywnego rocka) pokazuje, że ten facet nie boi się eksperymentować! A jeżeli obaj panowie będą nadal ze sobą pracować i oczywiście filmy Johnsona będą równie dobre jak Looper, możemy być w najbliższych latach świadkami jednego z najbardziej oryginalnych duetów reżysersko-kompozytorskich.
Looper to odważny eksperyment muzyczno-brzmieniowy. Johnson łączy tu wszelkie klisze związane z ogólnie pojętym brzmieniem do kina akcji/science-fiction z wręcz dzikim manipulowaniem dźwiękiem i brzmieniem. Trudno recenzować tak specyficzną pracę jak ta, tak więc chciałbym się skupić przede wszystkim na analizie brzmienia tej pozycji. Jeżeli chodzi o instrumenty 'żywe’/klasyczne, to ów 37-letni twórca wykorzystuje instrumentację orkiestrową (choć w bardzo ograniczonym zakresie) ze wskazaniem na smyczki (czasami także elektronicznie przefiltrowane), instrumenty dęte i fortepian. Sekcja smyczkowa użyta zostaje w różny sposób. Od szybkich rajdów, niewątpliwie wzorowanych na kompozycjach Johna Powella do serii o Jasonie Bourne’ie, poprzez nieco dysonujące frazy mające podkreślić suspense’owe sceny filmu, po ciepłe, emocjonalne brzmienia, odnoszące się do ludzkiej strony opowieści. Intrygującym natomiast zabiegiem jest często używane uderzenia o struny (tzw. pizzicato), kreujące atmosferę pośpiechu i zagrożenia. Instrumenty dęte zgrabnie natomiast wpisują się w tło s-f obrazu. Ich przeciągłe brzmienia (np. City Sweep) sugerują chyba tylko i wyłącznie jedną inspirację – Matrix Dona Davisa. Ile razy ten zabieg był od tamtego czasu kopiowany w gatunku s-f sam nie wiem, ale jak kopiować to od najlepszych…
Prawdziwie fascynujące jest natomiast to, co Johnson robi z perkusjami. Jako, że mamy w sumie do czynienia z filmem akcji (przynajmniej przez część jego trwania), choć nadal dość nietypowym, środki perkusyjne są cały czas w odwodzie, tak aby wesprzeć ekranową akcję jak i wprowadzić element nieprzewidywalności. Praca Johnsona przypomina mi przede wszystkim to co zrobił Clinton Shorter przy Dystrykcie 9 czy też eksperymenty Jamesa Newtona Howarda. Nieustannie zmieniana rytmika oraz tempo perkusyjnych sekwencji, nie rzadko z asystą dziwacznej elektroniki oraz sound design (min. zapętlające się 'loopy’), tworzą asynchroniczny, niewygodny miks tych półśrodków. Inny, ciekawy aspekt ścieżki dźwiękowej to wykorzystanie dźwięków przeróżnych urządzeń, które Johnson nagrał i zmiksował z orkiestrowo-instrumentalną paletą score’u. Są tu odgłosy elektronicznie przetworzonych wentylatorów, elektrycznych bieżni, alarmów przeciwpożarowych czy ludzkiego oddechu, nadając całości lekko mechanicznego, zautomatyzowanego posmaku. Johnson zadziwia przede wszystkim stopniem skomplikowanej aranżacji i zmiksowania tych wszystkich elementów. Naprawdę czuć tu rękę kogoś z ewidentnym pomysłem na muzykę i z muzyczną wizją przede wszystkim, zawstydzając poziomem technicznym oraz samą kompozycją wielu młodszych, kreowanych na dzisiejsze gwiazdy „studyjnych” kompozytorów. Równie dobre wrażenie robią orkiestracje, dalekie od hollywoodzkiej przewidywalności i odtwórczości.
Trudno doszukiwać się tu tematów, choć jest tu kilka rozwinięć harmonicznych, które mogą za takowe uchodzić – związane głównie z emocjonalnymi aspektami filmu jak min. ciepła, romantyczna w wyrazie, kilkukrotnie powtarzana smyczkowa figura (Her Face) albo dramatyczny ton La Belle Aurore. Wyróżnia się też przebojowy niby-motyw akcji z A Day in the Life (wykorzystany również w zwiastunie). Bardzo ciekawe efekty elektroniczne zawiera Time Machine. Na uwagę pod względem emocjonalnym zasługuje 6-minutowe Revelations, gdzie Johnson używa subtelnego fortepianu (podobnie jak w finałowym utworze), by później przejść do intensywnej, dysonującej, jednej z najlepszych na albumie sekwencji akcji.
Co z odbiorem ścieżki przez przeciętnego słuchacza? Tu jest już nieco gorzej, z tego prostego powodu, iż Looper nie jest łatwą i przyjemną muzyką filmową. To muzyka filmowa do pochylania się nad jej stroną techniczno-aranżacyjną, do analizowania, do kilkukrotnych przesłuchań – z każdym kolejnym zarażając coraz bardziej swoim unikalnym klimatem. Nie na raz, do „odhaczenia” i rzucenia na półkę. Przypomina mi to trochę sytuację z muzyką filmową Jonny Greenwooda. Z pewnością może za pierwszym razem nieco odtrącić swoją szorstkością, sound designem oraz ambientem przede wszystkich tych słuchaczy, którzy preferują klasyczną filmową ilustrację z podziałami na tematykę i klarowne brzmienia. Jeżeli chodzi o działanie muzyki w filmie, to z początku zwraca na siebie uwagę, by potem egzystować już bardziej jako tło i wydaje mi się, że w odbiorze na płycie jest po prostu ciekawsza. Score został wydany cyfrowo a także w formie fizycznej (limit 3000 szt.) przez wytwórnię La-La Land Records, która oprócz podstawowego materiału, na płytę wrzuciła – wzorem wydań kolekcjonerskich – utwory bonusowe czy alternatywne miksy, ale to co jest w podstawowych 45 minutach absolutnie wystarcza. Problemy ścieżki Johnsona związane głównie ze słuchalnością nie mogą przysłonić jej mocnych zalet, inwencji oraz kreatywności i powinna być zauważona jako jedna z najciekawszych, najodważniejszych kompozycji 2012 roku. To muzyka, w której cały czas coś się dzieje, cały czas szuka swego kierunku – dla mnie osobiście jedno z zaskoczeń sezonu.