Loki to kolejny serial wchodzący bezpośrednio w skład Uniwersum Marvela. Nie do końca tego „kinowego”, bo przecież jest to rozrywka kierowana do subskrybentów platformy Disney+. Niemniej, jak w przypadku WandaVision oraz Falcona i Zimowego Żołnierza, dopowiada ona historię wybranego bohatera tych kultowych filmów. Tym razem na tapetę brany jest tytułowy Loki – brat Thora, bóg psot oraz wielki megaloman, który w wyniku pewnych wydarzeń znanych nam z końcówki Czasu Ultrona, trafia do bardzo dziwnego miejsca – Time Variance Authority (Urzędu ds. Zróżnicowania Czasowego). Jest to organizacja, która strzeże, aby nikt (albo nic) nie zakłócał obecnej linii czasu. Osoby, które są dla niej zagrożeniem nazywa się wariantami i właśnie takim wariantem staje się Loki. Aby uniknąć bardzo surowej kary godzi się na pomoc w odnalezieniu pewnego bardzo groźnego przestępcy, którym okazuje się… Cały urok tego serialu tkwi właśnie w tym małym szczególe. A pieczęcią potwierdzającą wysoką jakość produkcji jest nie tylko ciekawie zarysowana fabuła, ale i rewelacyjne kreacje aktorskie, m.in. Toma Hiddelstona oraz Owena Wilsona. Serial zbiera świetne recenzje, a wydarzenia z finału tego widowiska będą nowym otwarciem dla kolejnych seriali i filmów z Kinowego Uniwersum Marvela. Jest to więc obowiązkowa pozycja na liście każdego miłośnika komiksowych historii. Czy równie spektakularnie prezentuje się również muzyka?
Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości, choć przyznam szczerze, że zanim zetknąłem się z tym serialem, byłem pełen obaw co do decyzji producentów. Na stanowisko kompozytora zaangażowano bowiem mało znaną i, co tu dużo mówić, niezbyt doświadczoną osobę – Natalie Holt. Jak się okazało, o tym angażu zadecydował casting, w którym Brytyjka dosłownie zmiażdżyła konkurencję. I przysłuchując się efektom końcowym, można dać wiarę tym zachwytom.
Najważniejsza była idea, z którą Holt weszła w świat przedstawiony serialu Marvela. A było nią zarzucenie pomostu pomiędzy klasycznym, heroicznym graniem kojarzonym z blockbusterowymi produkcjami, a daleko idącymi eksperymentami brzmieniowymi. Najciekawszym jest pomysł, aby organizację TVA ilustrować za pomocą dźwięków thereminu – archaicznego instrumentu elektronicznego generującego wibrujące, „płaczliwe” dźwięki. Towarzyszą mu równie anachroniczne brzmienia syntezatorów kojarzonych z muzyką lat 70. i 80. Retrostylistyka w jakiej zanurzone są te przedziwne frazy wdzięcznie prezentują się w asyście chwytliwego tematu głównego, z którego przebija się również bardzo podniosłe, orkiestrowe brzmienie. Sama idea mieszania leciwej elektroniki z żywym instrumentarium nie fascynuje tak bardzo, jak umiejętnie wyważone proporcje oraz ton, w jakim zamykana jest cała praca. Takie oniryczne, ocierające się o ironiczny wydźwięk, granie, idealnie splata się z pełnymi absurdów scenami, jakie są nam serwowane podczas oglądania serialu. Szczególnie ważne wydaje się to w kontekście pierwszych kilkudziesięciu minut, kiedy tak na dobrą sprawę poznajemy organizację TVA i to, czym się zajmuje. Muzyka w połączeniu z obrazem wypada tam piorunująco.
Każda kolejna chwila spędzona przy tym widowisku tylko utwierdza w przekonaniu, że wybory podejmowane przez Holt są jak najbardziej słuszne. Choć w kolejnych odcinkach brakuje takiego efektu zaskoczenia, jakiego doświadczamy na początku przygodę z serialem, to jednak świetnie korespondująca z obrazem, muzyczna treść, skutecznie rekompensuje te mini-rozczarowania. Zresztą o jakimkolwiek zawodzie nie ma tu mowy, ponieważ brytyjska kompozytorka zabiera nas w podróż po przeróżnych odcieniach muzyki filmowej. Począwszy od tej skupionej na uzewnętrznianiu najmniejszych pokładów emocji, aż na potężnych, epickich frazach skończywszy. I tu po raz kolejny kierujemy naszą uwagę w stronę tematu przewodniego, który właśnie w kontekście różnorodności stylistycznej, jaką prezentuje ta partytura okazuje swoją największą moc. Brzmi po prostu świetnie zarówno w ujmujących, niemalże romantycznych scenach, jak i tych, które przysłowiowo wciskają w fotel. Ale i tutaj doświadczyć możemy kilku niespodzianek, czego przykładem jest jeden z kluczowych i chyba najbardziej epickich fragmentów batalistycznych serialu Marvela. Może i mało oryginalnie, ale za to niezwykle efektownie prezentuje się parafraza Cwału Walkirii dokonana w scenie walki z Aliothem. Świetne aranże podparte doskonale uwypuklającym muzykę, dźwiękowym miksem, to prosta droga dotarcia do świadomości odbiorców. A stąd już tylko o krok od decyzji sięgnięcia po album.
Nie jeden, a dwa ukazały się na rynku wspólnym nakładem Marvel Music oraz Hollywood Records. Kwestia wypuszczania kilku soundtracków zamiast jednego, dobrze dopracowanego, staje się obecnie rutyną w przypadku produktów kierowanych na platformę Disney+, a już na pewno w kontekście seriali Marvela. Coś, co w przypadku WandaVision oraz Falcona wydawało się dyskusyjne – wręcz niepotrzebne – w kontekście Lokiego da się jakkolwiek wytłumaczyć. Owszem, w dalszym ciągu można zadawać sobie pytanie, czy warto rozciągać to doświadczenie do ponad dwugodzinnego dwualbumu, niemalże kompletnie eksponującego całokształt tej pracy. Mimo wszystko warto spróbować swoich sił, by przekonać się jak bardzo zróżnicowana i bogata w różnego rodzaju niuanse jest ta partytura. Począwszy od stylistycznego miszmaszu, a skończywszy na subtelnych nawiązaniach do innych ścieżek dźwiękowych osadzonych w świecie herosów Marvela.
Natalie Holt sprawiła wielkie zaskoczenie swoją kompozycją. Zaskakuje również sam serial, który wyrasta na bardzo ważny element skomplikowanej, marvelowskiej układanki fabularnej. Kiedy słyszy się, że wiele filmów i seriali planowanych w przyszłości jest właśnie konsekwencją tego, co ma miejsce w finale pierwszego sezonu Lokiego, to decyzja o ewentualnym zmierzeniu się z tym widowiskiem nie powinna być odkładana w czasie. I szkoda, że nie rozumieją tego zarządzający platformą streamingową Disney+, skoro wprowadzenie takowej na nasz rynek stale się opóźnia. Na szczęście z dostępnością do albumów soundtrackowych nie ma większego problemu. Warto więc skorzystać.