Przyjęło się, że filmy grozy, to łatwy pieniądz. Produkowane za kilka milionów dolarów z historią pisaną na kolanie, są zazwyczaj mniejszą lub większą żyłą złota dla producentów. Są również kopalnią klisz i coraz większym obiektem znużenia miłośników gatunkowej grozy. Dlatego też z wielkim entuzjazmem wypatruję projektów, które już w założeniach zrywać mają z mainstreamowymi, taśmowo produkowanymi horrorami. A jednym z tak zapowiadających się filmów, był The Lighthouse Roberta Eggersa.
Twórca dosyć ciekawego obrazu zatytułowanego Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii, tym razem postanowił dokonać intrygującego eksperymentu. Historię dwóch mężczyzn odbywających kilkutygodniową wartę w oddalonej od cywilizacji latarni ubrał w anachroniczne szaty wizualne. Całość stylizowana była bowiem na filmy kręcone u progu kina dźwiękowego. Mamy więc czarno-białe kadry w proporcji 1,19:1 z wykorzystaniem wielu filtrów „postarzających” obraz. W budowaniu tego arcyciekawego, technicznego zaplecza, kluczową rolę odegrało światło, którym intrygująco operowano w małych, zamkniętych przestrzeniach. Ale nawet najbardziej wymyślne formy na nic by się zdały gdyby nie fenomenalne kreacje Williama Defoe i (nie sądziłem, że to kiedyś napiszę) Roberta Pattisona. Obserwowanie tych aktorów w akcji – szczególnie w końcowym akcie, gdy sprawy przybierają dramatyczny obrót – to prawdziwa przyjemność. Z taką samą przyjemnością chłonie się wszystko, co serwuje nam w swojej historii Eggers. Sposób prowadzenia narracji nie pozostawia praktycznie żadnej przestrzeni na nudę. Nie dziwne więc, że zarówno krytycy, jak i widownia, mimo wielu dyskusji nad zagadkowym finałem, przyjęła ten obraz z wielkim entuzjazmem.
W ten festiwal zachwytów wpisuje się również lawina pochwał kierowanych pod adresem twórcy ścieżki dźwiękowej. Marka Korvena. Stały współpracownik Eggersa w gruncie rzeczy niewiele miał do roboty przy tej produkcji. Miałby jeszcze mniej, gdyby zrealizowano pierwotne założenia. Oto bowiem reżyser wpadł na pomysł, aby całość partytury oprzeć tylko i wyłącznie na dęciakach oraz dwóch niekonwencjonalnych instrumentach odpowiedzialnych za budowanie grozy. Ale w toku prac nad filmem ostatecznie zmodyfikowano ten zamysł. Okazało się, że smyczki mogą być świetnym uzupełnieniem dęciaków, a także pomostem łączącym szeroko pojętą dramaturgię z narzuconą przez reżysera, wizualną stylistyką. Bo na czymże innym, jak nie na smyczkach budowano muzyczną grozę w pierwszych filmach kina dźwiękowego? Korven nie inspirował się przy tym twórczością Herrmanna, ale Krzysztofa Pendereckiego. Decyzja ta miała swoje podłoże w wymowie filmu – opowieści o dwójce mężczyzn, którzy zatracają się w miejscu, gdzie przebywają. Źródłem tego szaleństwa jest tytułowa latarnia, a dokładniej, wydobywające się z niej światło owiane nutką mistycyzmu oraz grozy. Ta groza doskonale podkreślana jest przez atonalne, piskliwe lub buczące dźwięki ilustrujące sceny z ową latarnią. Tworząc je, Mark Korven posłużył się stworzonym niegdyś przez siebie instrumentem o nazwie The Apprehension Engine. Wspiera go inny twór muzyczny – tym razem zaczerpnięty z klasyki gatunku. A jest nim waterphone emitujący piskliwe, rozciągłe dźwięki. Wszystko to (w odpowiedniej kombinacji z tradycyjnymi dęciakami) tworzy iście przerażający pejzaż muzyczny. Ilustrację, która już od pierwszych minut filmu przygotowuje widza na ogrom mocnych wrażeń.
Nie znaczy to, że obraz jest przesiąknięty muzyką Korvena. Wręcz przeciwnie. Kompozytor umiejętnie dawkuje nam partyturę, pozwalając w pierwszej kolejności przemawiać dźwiękom tła. Huk wiatru i rozbijających się o brzegi fal, dźwięk skrzypiącej, drewnianej podłogi… To wszystko efektywniej działa na wyobraźnię odbiorcy aniżeli najbardziej rozbudowana muzyka. Pierwsze sceny stoją więc pod znakiem dosłownie symbolicznego zaznaczania swojej obecności przez ścieżkę dźwiękową – najczęściej w postaci pojedynczych tonów wydobywających się z urządzenia skonstruowanego przez Korvena. Dopiero kiedy zaczynamy odkrywać tajemniczą przeszłość dwójki mężczyzn, do wykonawstwa powoli angażowane są kolejne środki. Osamotnienie, wzajemna niechęć i podejrzliwość popycha ich do różnych dziwnych zachowań. A obserwowane, dziwne zjawiska, które początkowo wydają się pijackimi omamami, w późniejszym czasie stają się podstawą do stwierdzenia, że obaj mężczyźni postradali zmysły. I w takim też duchu totalnego oderwania od rzeczywistości (od melodyki) zdaje się przemawiać ścieżka dźwiękowa. Kiedy napięcie osiąga moment szczytowy, a dwójka bohaterów staje naprzeciw sobie, muzyka kanadyjskiego kompozytora również staje się intensywna, bardziej atonalna i napastliwa. Ciężar ilustracyjny przerzucany jest w tym momencie na bardziej tradycyjne środki, czyli smyczki oraz dęciaki. Ale będące zarzewiem sporu, światło latarni, nie pozwala zapomnieć o wywołujących gęsią skórkę, piskliwych i buczących dźwiękach. Taki oto obraz kontrolowanego chaosu pozostawia po sobie ścieżka dźwiękowa Marka Korvena. Muzyka, którą trudno przecież nazwać ilustracją działającą na dramaturgicznej czy emocjonalnej płaszczyźnie obrazu. Partytura Kanadyjczyka to pewnego rodzaju manifest obłędu, którego cały urok tkwi w takim ustawicznym sprzeciwianiu się temu, co serwuje nam sfera wizualna.
Nie będzie wielkim odkryciem, gdy napiszę, że ta przedziwna mikstura dźwięków, która trzyma w ryzach grozę filmowego Lighthouse, nie sprawdzi się jako samoistny twór. Mimo tego, zaraz po premierze filmu, nakładem Milan Records i Sony Classical ukazał się oficjalny soundtrack. 36-minutowa ilustracja, to komplet utworów, jaki wykorzystany został w filmie Eggersa. Dosyć monotonny, choć na pewien sposób klimatyczny. Wydawać by się mogło, że półgodzinny czas trwania przy skrzętnie uporządkowanej treści nie ma prawa nadwyrężyć cierpliwości odbiorcy. Cóż, nic bardziej mylnego.
Już pierwsze minuty słuchowiska stawiają przed nami serię atonalnych, pozornie chaotycznych dźwięków. Zabawa waterphonem i oryginalnym instrumentem Korvena przybiera tutaj formę nieśmiałego ścielenia gruntu do tego, co czekać będzie odbiorcę w dalszej części albumu. A im dalej brniemy w treść tej ilustracji, tym bardziej dochodzimy do wniosku, że nic poza tego typu graniem tutaj nie uświadczymy. I w gruncie rzeczy pokrywa się to z prawdą. Intensyfikacja w zakresie aranżacji oraz śmiałości w epatowaniu kakofonią dźwiękową skutecznie odpycha nawet najbardziej zaprawionego w boju odbiorcę. O jakiejkolwiek melodyce możemy zapomnieć. O muzyce, która odwoływałaby się do sfery emocjonalnej bohaterów również. Ścieżka dźwiękowa jest surowa w treści i zimna, jak sam film Eggersa. Apogeum takiego opychającego grania następuje w końcówce albumu przedstawiającej fragmenty z ostatniego aktu filmu. Spokojniejszy, owiany nutką mistycyzmu finał z chóralnymi partiami pozwala ostudzić skumulowane, negatywne emocje. Czy jednak w zupełności się ich wyzbywamy, aby wzbudzić w sobie chęć na kolejne odsłuchy? Raczej nie.
Ścieżka dźwiękowa do The Lighthouse to muzyka wielu sprzeczności. Daleko zakrojone eksperymentatorstwo przełożyło się na świetną relację z obrazem, ale wszystko to odbyło się kosztem indywidualnego odbiorcy. Można więc zadać sobie pytanie po co w ogóle na rynku soundtrackowym zadebiutował ten album? Na pewno nie był propozycją dla statystycznego miłośnika muzyki filmowej, a bardziej dla tych, którzy pławią się w muzycznej awangardzie Krzysztofa Pendereckiego i jego kolegów po fachu. Również dla miłośników analogowego brzmienia, bo całość nagrana została i zmiksowana w taki właśnie sposób. Jeżeli więc miałbym polecić jakąkolwiek styczność z tą muzyką, to najprędzej w warunkach do tego najdogodniejszych – w kinowej sali lub domowym zaciszu podczas oglądania genialnego filmu Roberta Eggersa.