Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jon Ekstrand

Life

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 05-04-2017 r.

Sukces Grawitacji pozwolił uwierzyć, że oto space survivalowy gatunek czeka swoistego rodzaju odrodzenie. Z wieloletniego letargu obudził się nawet Ridley Scott, powracając do swojego opus magnum – kinowej franczyzy Aliena. Na tych nastrojach próbowali skorzystać również decydenci studia Sony, którzy zatrudniając scenarzystów Deadpoola, chcieli stworzyć swój własny hit. Niestety, tylko na chęciach się skończyło.

Widowisko Life okazało się kolejnym sitem przez które hollywoodzka machina produkcyjna przepuściła znane i cenione przez widzów motywy. Mamy więc grupkę naukowców, którzy na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej badają próbkę skał z Marsa. Na jednej z nich odnajdują życie. Euforia wśród badaczy kończy się tak szybko, jak szybko okazuje się, że pozornie niegroźna bakteria ewoluuje do śmiercionośnego organizmu. Dalszego rozwoju wydarzeń możecie się sami domyśleć… Zresztą widzieliście to zapewne w niejednym filmie z serii Obcy lub podobnych space-horrorach. Mimo tego film Daniela Espinosy ogląda się z zapartym tchem. Wielki ukłon w stronę twórców, że przy skąpym budżecie (ok 50mln $) udało się skompletować tak świetną obsadę i sprawić, by każda scena tego trzymającego w napięciu widowiska nie budziła większych obiekcji – zwłaszcza wizualnych. I cóż z tego, że wszystko to już widzieliśmy? Life warto obejrzeć chociażby dla samej końcówki, która sponiewiera widzem o wiele lepiej aniżeli ostatnie dzieła Scotta. W tym miejscu należy tylko żałować, że obraz Espinosy utonął w morzu marcowych superprodukcji. Nie wróży to dobrze próbom dopowiadania tej wciągającej historii.

Nie jest również dobrym prognostykiem błyskawicznego rozwoju kariery twórcy oprawy muzycznej do tego filmu. Jon Ekstrand, to kompozytor szwedzkiego pochodzenia, który na pewnym etapie swojej działalności, dzięki staraniom swojego rodaka, Daniela Espinosy, miał możliwość zaistnieć w amerykańskim przemyśle filmowym. Angaż do Child 44 nie był najlepszym startem, ale mainstreamowe do bólu Life dawało o wiele większe możliwości. Spójrzmy tylko na przypadek Stevena Price’a, który brylując między hollywoodzkimi standardami, nie omieszkał przemycić do Grawitacji cząstkę swojego unikatowego stylu. Czy Ekstrand miał w ogóle takowy? Na to pytanie odpowiada chociażby zupełnie transparentne Child 44, a czerpiące z głównego nurtu Life jest tylko potwierdzeniem odtwórczego charakteru pracy Szweda.

W idealnym świecie wieszałbym psy na kompozytorze i jego partyturze. Ale lata ustawicznej walki z bękartami temp trackowych demonów, wydumanych koncepcji decydentów i reżimu czasowego, zrodziła we mnie dużą dozę tolerancji, o tyle, o ile gotowy już produkt spełnia dwa podstawowe zadania. Po pierwsze musi być świetnym narratorem, pozwalającym zanurzyć się w oglądaną historię na tyle głęboko, by nawet w obliczu kiksującego scenariusza nie odrywać się od prezentowanej, filmowej rzeczywistości. Drugą kwestią jest szeroko pojęta estetyka pozwalająca docenić rolę nawet najmniej wymyślnego, muzycznego tworu. Jakże istotne wydaje się to w kontekście filmów rozgrywających się w kosmosie. Ekstrand zdaje się wykorzystywać niemalże wszystkie dogodne okazje, by z jednej strony bombardować nas dostojnymi laurkami gloryfikującymi potęgę kosmosu, a gdy doniosły charakter misji przysłoni walka o życie – odpowiednio modulować suspensem. Wszystko to obywa się kosztem oryginalności, a raczej ślepego podążania za wytyczonymi w temp tracku szlakami. Nie ma tu miejsca na jakiekolwiek odstępstwa – formularz musi być wypełniony według klucza, którego autorami są wspomniany wcześniej Steven Price, Hans Zimmer, ale i Vangelis. Mieszanka wybuchowa, powiadacie? Ale jakże efektywna!! Ilustracja Szweda osiąga to, czego większości twórcom pracującym u boku Hansa Zimmera się nie udaje. Jest ona prawie że idealnym narzędziem w sterowaniu emocjami widza. W prowadzeniu go za rączkę przez wszystkie etapy kosmicznej przygody: od ekscytacji cudownym odkryciem, poprzez obawy, na śmiertelnym strachu skończywszy. Tak skonstruowana oprawa muzyczna już w trakcie filmowego seansu wzbudzić może pragnienie zmierzenia się z nią w domowym zaciszu.

I jest to możliwe dzięki wytwórni Milan Records, której nakładem ukazał się optymalnie skrojony, niespełna godzinny soundtrack. W całej tej optymalizacji czasu prezentacji nie doszukiwałbym się przesadnej przebojowości, inwazyjności, a o innowacyjności nie wspominając. Life robi zdecydowanie lepsze wrażenie w skojarzeniu z dobrze zmiksowanym tłem dźwiękowym oraz niewybredną stroną wizualną, aniżeli jako autonomiczny produkt, mający dostarczyć słuchaczowi szeregu estetyczno-melodycznych wrażeń. Należałoby jednak pochwalić konsekwencję kompozytora w operowaniu poszczególnymi źródłami inspiracji. Są one na tyle oczywiste i klarowne, że nawet pod względem technicznym ocierają się o maestrię pierwowzorów. Nie bez znaczenia jest tutaj również układ treści utrzymany w filmowej chronologii.


Rozpoczynamy więc iście holstowską zadumą nad majestatem i pięknem kosmosu. Rozciągłe, patetyczne frazy, co rusz przypominać nam będą wszystkie inkarnacje Aliena z goldsmithowymi i hornerowskimi na czele. Szkoda tylko, że utwór inicjujący ten idylliczny stan, Welcome to the ISS, zakłócany jest monologiem jednej z filmowych bohaterek. Próba nakreślenia kontekstu muzycznych wydarzeń jest dosyć nieudolna i całe szczęście nie powraca w kolejnych fragmentach. Następnych inspiracji nie trzeba daleko szukać. Końcówka przytoczonego wyżej Welcome to the ISS przywołuje w pamięci koncertowe prace Vangelisa (z Mythodeą na czele). A to dopiero początek naszej zabawy z cyklu „skąd ja to znam”. Sposób opisywania kosmosu i cudowności odnajdowanego w nim życia jest tutaj zbieżna z hollywoodzkimi standardami ilustrowania tego typu wątków. Dobitnym przykładem są It’s Alive oraz Care to Dance?, które mimo kurczowego trzymania się prac Vangelisa, dodatkowo biorą na warsztat Interstellar Zimmera. Paradoksalnie, mimo ordynarnych klisz, trudno mieć tu jakąkolwiek pretensję do autora ścieżki dźwiękowej. Na tym etapie wertowania albumu soundtrackowego, Life prezentuje się bardzo okazale, skupia uwagę odbiorcy i roztacza przed nim niesamowity klimat, jakiego we współczesnym kinie s-f coraz częściej zaczyna brakować. Nie można nie odnieść wrażenia, że cenny wkład miał tutaj orkiestrator tej oprawy muzycznej, Nicholad Dodd.

Schodki zaczynają się wraz z odkryciem natury Calvina – molekuły rozwijającej się w niesamowitym tempie. Utworem Need a Hand? wkraczamy więc na nowe terytorium, gdzie patos i dumę zastępuje poczcie strachu oraz niepewności. Znamienne są tutaj słowa jednego z bohaterów, że każdy żywy organizm, chcąc przetrwać, musi to robić kosztem innego. Słowa te, jak i czyny Calvina, znajdują swoje odzwierciedlenie w warstwie muzycznej, która tym razem z większą dozą sympatii spogląda w stronę twórczości Stevena Price’a. Chciałoby się powiedzieć, że w muzycznym suspensie oraz akcji, Ekstrand jest równie skuteczny, jak w patosie i liryce. Action score jest w gruncie rzeczy najmniej frapującym elementem słuchowiska i chyba tutaj dopatrywałbym się źródła sceptycyzmu, jaki towarzyszy nam kończąc przesłuchiwanie soundtracku. Narkotyczne frazy angażujące większą ilość perkusjonaliów, elektroniki oraz chóralnych fraz, zachwycają w sposób wybiórczy – najczęściej w skojarzeniu z licznymi dysonansami lub zmianą dynamiki. Ciekawym przykładem jest druga połowa utworu I Thought They Came to Rescue Us, kiedy po męczącej, ostinatowej akcji ta sama melodia „przejmowana” jest przez samplowany chór. Ot prosty, ale jakże efektowny zabieg ustawiający klimat sceny w jakiej wybrzmiewa! Innym przykładem jest fragment Up, Up. Rozpoczynany fortepianowym aranżem tematu naukowców, rozwijany do coraz intensywniejszej, naznaczonej grozą, frazy chóralnej, po której następuje kolejna chwila wyciszenia.



Końcówka płyty na nowo przypomina nam podniosłe, choć owiane już lekką nutką smutku, monumenty. Najbardziej charakterystycznym jest utwór Godspeed, Doctor, który śmiało traktować można jako wizytówkę tej ścieżki dźwiękowej. Aż szkoda, że po tak mocnym akcencie lądujemy w akompaniamencie odtworzonych fragmentów ilustracji do Sicario. Jakkolwiek w filmie prezentują się one słusznie, to już na krążku potrafią skutecznie zepsuć całą atmosferę.



I tym oto, troszkę nierównym krokiem, docieramy do podsumowania całego, niespełna godzinnego doświadczenia muzycznego. Na usta ciśnie się wiele skrajnych emocji brylujących od pełnego entuzjazmu „wow” do stanowczego „wtf?”.Na pewno kolosalnym mankamentem tej partytury jest jej oryginalność. Słuchaczy wrażliwych na tego typu kwestię nawet nie będzie zachęcał do spróbowania swoich sił z albumem soundtrackowym. Lepszym rozwiązaniem będzie zainwestowanie tych samych pieniędzy w wycieczkę do kina i faktyczne ocenienie wartości tej ścieżki dźwiękowej w zderzeniu z filmowym kontekstem. Tam bowiem, mimo licznych skaz i niedoskonałości, oprawa muzyczna do Life błyszczy niczym diament.


Najnowsze recenzje

Komentarze