Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Dario Marianelli

Kubo and the Two Strings (Kubo i dwie struny)

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 24-12-2016 r.

Studio Laika wyrasta powoli na jedną z najciekawszych wytwórni filmów animowanych. Jej sukces tkwi nie tylko w interesujących scenariuszach poszczególnych obrazów, ale również w doskonałym posługiwaniu się techniką poklatkową, tzw. stop motion. W 2016 roku weszła do kin czwarta pełnometrażowa produkcja dystrybuowana przez Laikę, Kubo i dwie struny. Akcja dzieła Travisa Knighta toczy się w dawnej Japonii. Kubo jest małym, spokojnym chłopcem, który wkrótce dowiaduje się, że musi odnaleźć legendarną zbroję, należącą niegdyś do jego ojca, Hanzo, jednego z najsłynniejszych samurajów. Wyrusza zatem w niebezpieczną podróż, podczas której będą mu towarzyszyć Małpa i Żuk. Tak o to na kanwie tej fabuły powstało kolejne udane dzieło Laiki, jak zwykle zachwycające warstwą wizualną. Czas dowiedzieć się, jak prezentują się soundtracki z filmów tej nietuzinkowej wytwórni.

Niestety, przynajmniej w mojej ocenie, zauważalna jest pewna tendencja spadkowa. Pierwszy film Laiki, Koralina, otrzymała świetną, oryginalną ścieżkę dźwiękową autorstwa Bruno Coulais. Trochę mniej przebojowo pod względem muzycznym prezentował się trzy lata późniejszy ParaNorman, acz wciąż mogliśmy mówić o bardzo dobrej partyturze, tym razem stworzonej przez Jona Briona. Kolejny obraz Laiki, Pudłaki, zilustrował Dario Marianelli. Laureat Oscara za muzykę z Pokuty nie dorównał swoim poprzednikom, jego score wydawał się dużo mniej interesujący, choć przynajmniej próbował być „jakiś”, wszak pastisze arii operowych, czy tańców, mogły się podobać. Jak zatem prezentuje soundtrack z Kubo i dwóch strun? Ano właśnie, zupełnie nijako.

Od razu można było przewidzieć, w jaki sposób podejdzie Marianelli do filmu Knighta. Włoch postawił przede wszystkim na połączenie symfonicznego brzmienia z podyktowanymi tematyką obrazu dalekowschodnimi stylizacjami. Tak też na omawianej partyturze usłyszymy nie tylko typowe, orkiestrowe sekcje (z dodatkiem chóru), ale także charakterystyczne dla orientu instrumenty, w tym shakuhachi, czy tamtejsze perkusjonalia. Stworzenie takiego połączenia na pewno wymagało od kompozytora sporych umiejętności, i z tego zadania Włoch wywiązał się sumiennie. Ale czy poza aspektami czysto technicznymi Kubo i dwie struny mają coś do zaoferowania statystycznemu miłośnikowi muzyki filmowej? Wszak fabuła produkcji Knighta dawała autora ścieżki dźwiękowej spore pole do popisu. I tu się zaczynają schody.

Podczas seansu możemy poznać kilka doprawdy ciekawych postać i stworzeń. Kubo, wraz z nietypowymi współtowarzyszami, staje w szranki min. z wielkim szkieletem, wodnymi potworami, czy też ze swymi demonicznymi ciotkami. Niestety jedynie główny protagonista doczekał się jakiejś reprezentacji muzycznej, podczas gdy pozostali bohaterowie filmowych wydarzeń zobrazowani zostali zwykłą, generyczną ilustracją. Co ważne, wydaje się ona zupełnie wyprana z jakichkolwiek oryginalnych pomysłów, chwytliwych melodii, czy dramatyzmu. Mało tego, nawet ów temat Kubo jest dość płaski i niezbyt ciekawy. Marianelli dla naszego bohatera napisał prostą, liryczną melodię, która niestety nie niesie ze sobą zbytnich pokładów emocji, ani też nie zapada zbytnio w pamięć. Tym samym score Włocha niewiele dodaje od siebie, nie ubogaca i nie ubarwia filmowego świata, nie sprawia, że staje się on bardziej baśniowy i niezwykły. Wykonuje on jedynie plan minimum, tworząc tło dla co bardziej istotnych scen. Szkoda.

To wszystko przekłada się na doznania słuchowe podczas obcowania z oficjalnym soundtrackiem. Zamieszczony materiał instrumentalny, choć trwa względnie optymalne trzy kwadranse, bardzo się dłuży. Marianielli na przemian rzuca odbiorcę w pozbawioną większego ładunku dramatycznego lirykę lub w schematyczną i paradoksalnie nudną akcję. Zdarzają się oczywiście fragmenty lepsze, głównie te z azjatyckimi naleciałościami lub delikatnie zaznaczonymi partiami chóru, ale ostateczny efekt jest taki, że w zasadzie do żadnej kompozycji nie chce się wracać. Jedynym aspektem, którym faktycznie broni się score Włocha, jest płaszczyzna techniczna (wykonanie, instrumentacje), do której nie można mieć najmniejszych zastrzeżeń. Po tego typu kinie powinniśmy jednak oczekiwać dużo, dużo więcej.

Po ponad trzech kwadransach mało interesującej, instrumentalnej muzyki, na sam koniec albumu decydenci przygotowali w zasadzie jedyny warty szerszej uwagi utwór. Jest to cover rockowej ballady While My Guitar Gently Wheeps Beatlesów, która ukazała się po raz pierwszy na krążku The Beatles z 1968 roku, znanym także pod tytułem The White Album. Melodia skomponowana przez George’a Harrisona została bardzo fajnie aaranżowana przez Marianellego. Włoch postanowił dodać do tej kompozycji dalekowschodnie instrumentarium, otrzymując w ten sposób pomysłową, i co ważne dobrze współgrającą z pozostałym materiałem, piosenkę. Song wykonuje Amerykanka żydowskiego pochodzenia, Regina Spektor, nomen omen fanka twórczości słynnej kapeli z Liverpoolu.

Ostatni utwór na płycie niewiele jednak zmienia. Ciężko nie odnieść wrażenia, że poza połączeniem zachodniego i wschodniego instrumentarium Dario Marianelli nie miał praktycznie żadnego pomysłu na score. Oczywiście jeśli ktoś lubuje się w symfonicznym brzmieniu podpartym bardziej egzotycznym instrumentarium, to Kubo i dwie struny mu takie zagwarantuje. Gdy jednak słuchacz oczekuje czegoś więcej, jakiś zapadających w pamięć tematów, oryginalności, emocjonalnej liryki, czy efektownej akcji, to nic takiego nie otrzyma. Nie oszukujmy się, partytura Włocha to zwyczajne rzemiosło, które w obliczu wielkich możliwości, jakie dawał film Knighta, może jedynie rozczarowywać. Marianelli jest na pewno twórcą z doskonałym warsztatem muzycznym, co też znajduje tutaj potwierdzenie, aczkolwiek pozostaje mieć nadzieję, że w przyszłości tego typu filmy będą otrzymywać pod swoje skrzydła znacznie bardziej wizjonerscy kompozytorzy.

Najnowsze recenzje

Komentarze