Ostatnimi czasy Rian Johnson nie miał lekko. Przez swoje zbyt odważne (czasami nie do końca przemyślane) decyzje podczas realizacji ósmej odsłony Gwiezdnych Wojen, ściągnął na siebie sporą krytykę. Nie dziwne więc, że postanowił oderwać się od tego szumu realizując swój autorski projekt. A pomysł na stworzenie czarnej komedii Na noże (Knives Out) kiełkował w nim już od momentu zakończenia prac nad jego flagowym projektem – filmem s-f zatytułowanym Looper – Pętla czasu. Fenomenalnie zapowiadające się widowisko z doborową obsadą nie zwiodło pokładanych w nim oczekiwań. Oto bowiem mamy obrazek pewnej bogatej rodziny, która gromadzi się na uroczystości pogrzebowej Harlana Thrombeya. Milioner popełnia samobójstwo, czemu nie do końca dowierza jeden z potomków. W tajemnicy wynajmuje światowej sławy detektywa, Benoita Blanca, który ma za zadanie zbadać okoliczności tej śmierci. Oczywiście czynnościom detektywistycznym towarzyszy dokładne poznawanie całej familii i skomplikowanej sieci relacji. Wszystkie te zależności zostaną wystawione na próbę w kluczowym momencie widowiska – w scenie odczytania ostatniej woli zmarłego. Wtedy właśnie akcja nabiera zdecydowanego tempa. Choć poprzedzające to wszystko sceny nie grzeszą dynamiką, to jednak warto zmierzyć się z tym obrazem od początku do końca. Niewątpliwą atrakcją są bowiem świetne kreacje aktorskie z Danielem Craigiem i Christopherem Plummerem na czele. Pomijając przewidywalną fabułę można z tego seansu wyjść względnie usatysfakcjonowanym. Bardziej w każdym razie aniżeli w przypadku poprzedniego „dzieła” tego reżysera.
Nie wszystko jednak sprawdziło się tak, jak powinno w filmie Na noże. I niestety pewnych uwag nie uniknie najbardziej interesująca nas kwestia – umuzycznienia tego widowiska. Do stworzenia ścieżki dźwiękowej Rian Johnson zaangażował swojego kuzyna, Nathana, który ilustrował większość obrazów tego reżysera. Wiadomym wyjątkiem musiał być Ostatni Jedi, gdzie stanowisko kompozytorskie niejako z urzędu przypadło Williamsowi. Zresztą trudno oczekiwać, że kształtowane przez lata przyzwyczajenia zrewiduje jedna gwiezdnowojenna przygoda. Tym bardziej, że już na wstępnym etapie projektowania tego obrazu, Rian Johnson komunikował się ze swoim kuzynem w tej sprawie. Nathan Johnson nie jest zawodowym kompozytorem tylko artystą stale balansującym pomiędzy sztukami wizualnymi (reżyserią, produkcją), a tworzeniem muzyki. Niestety żadna z tych dziedzin nie przyniosła mu większego rozgłosu. Pomijając oczywiście historie współpracy z Rianem, gdzie rzutem na taśmę jego nazwisko pojawiało się na ustach branżowców, raczej trudno mówić o nim, jako o twórcy wybitnym. W tym miejscu aż chciałoby się przytoczyć popularne powiedzenie, że jak coś jest do wszystkiego, to jest… Nie napiszę, że muzyka Amerykanina jest do niczego, bo kiedy wrócimy pamięcią do filmu Looper, to raczej nie doszukamy się w nim jakiegokolwiek blamażu. Do całokształtu muzycznego dorobku Nathana bardziej pasuje stwierdzenie, że z dużej chmury mały deszcz. I bardzo boleśnie można się o tym przekonać podczas seansu Na noże.
Jeszcze zanim film trafił do szerokiej dystrybucji, a ścieżka dźwiękowa tkwiła w zapowiedziach wydawniczych, Nathan Johnson zdradzał w wywiadach, że proces tworzenia ścieżki dźwiękowej trwał łącznie około sześciu lat. Czyli dokładnie tyle, ile trwały przygotowania do realizacji, późniejsza produkcja i postprodukcja widowiska Na noże. Mając tak wielką wygodę tworzenia (tym bardziej, że w rzeczonym czasie Nathan nie był zaangażowany w żadne inne muzyczne projekty) mógł się pokusić o stworzenie czegoś unikatowego. Czegoś, co z jednej strony doskonale sprawdziłoby się w specyficznym obrazie Riana. Z drugiej natomiast szukałoby dogodnej przestrzeni do zaistnienia w świadomości widzów / słuchaczy. Niestety doświadczenie filmowe pokazało, że wszystko to było tylko mrzonką brutalnie zrewidowaną przez wiele czynników. Pierwszym z nich jest brak większego doświadczenia Nathana w praktykowanej dziedzinie. O ile zatem miał możliwość posiłkowania się elektroniką, o tyle wszystko wydawało się iść w całkiem dobrym kierunku. Na noże niestety już takiej wygody nie gwarantował. Osadzenie akcji w zamkniętej scenerii z paletą barwnych postaci wołało tutaj o dosyć klasyczne podejście do kwestii ilustracji. Majaczący w tle wątek kryminalno-detektywistyczny dodatkowo kierował uwagę w stronę organicznych, jazzowo-orkiestrowych brzmień. I choć przestawienie się na określony zestaw nastrojów nie przysporzyło Nathanowi większych problemów, to już w kategoriach trafnego interpretowania obrazu wyszło zdecydowanie gorzej.
Zacznijmy od informacji, że ścieżka dźwiękowa w istocie pełni bardzo marginalną rolę w widowisku Riana Johnsona. Większość scen oscylujących wokół sekwencji przesłuchań i innego typu dialogów obyło się bez jakiekolwiek argumentu muzycznego. Wszczepienie w ten oldschoolowy „procedural” odrobiny dynamiki postawiło kompozytora przed koniecznością sporządzenia kilku analogicznych w brzmieniu i rytmice, utworów. Ale nie one koncentrują tutaj uwagę odbiorcy. Na ogół skrzętnie chowane w cieniu obrazu, nie dają sposobności, aby zaskarbić sobie sympatię melomana. Zdecydowanie lepiej prezentuje się pod tym względem tematyka przypisana rodzinie Thrombeyów. Odmieniana przez wszystkie możliwe, instrumentalne przypadki, jest właściwie jedynym argumentem, który przemawiać może na korzyść tej ścieżki dźwiękowej. Mniej znaczącym, choć mającym swoje przełożenie na poprawę odbioru jest również sekwencja finałowa, odkrywająca wszystkie karty intrygi. Czy to jednak wystarcza, aby muzykę Nathana Johnsona traktować w kategoriach artystycznego sukcesu? Raczej nie. Choć styl w jakim przemawia partytura wydaje się adekwatny do gatunkowych standardów, to jednak trudno doszukać się tutaj czegoś więcej aniżeli podręcznikowego podążania za wyznaczonymi w branży schematami.
Po zakończeniu seansu trudno również wzbudzić w sobie chęć sięgnięcia po album soundtrackowy. Wydany elektronicznie nakładem niszowej wytwórni Cut Narrative, proponuje nam 50-minutowy, niemalże kompletny zestaw utworów, jakie wybrzmiały w filmie Riana Johnsona. Czy ścieżka dźwiękowa oderwana od swojego kontekstu wizualnego rzuca nowe światło na kwestie jakościowe? Raczej nie. Wśród dwudziestu utworów, jakie znajdziemy na wirtualnym krążku można bowiem na palcach u jednej ręki zliczyć te, które w taki czy inny spsoć zwracają uwagę odbiorcy. Na pewno o takową walczyć będą przeróżne inkarnacje tematu przewodniego. Wykonywane przez kwartet smyczkowy, orkiestrę, czy też solowo na fortepianie, mają prawo przypaść do gustu słuchaczom lubującym się w takich smooth-jazzowoych klimatach. Całkiem dobrze prezentuje się również ilustracja finałowej sekwencji, która na albumie soundtrackowym rozbita jest na dwa odrębne utwory. I niestety, poza wyżej wspomnianym zestawem, reszta proponowanego materiału emanuje ilustracyjną apatią i brakiem pomysłu na fantazyjne zagospodarowanie sfery aranżacyjnej.
Dziwi to tym bardziej, że czas poświęcony na przygotowanie tego słuchowiska w żadnym stopniu nie przekłada się na finalną jakość. Zresztą sprószmy prawdzie w oczy. Natan Johnson nie miał jeszcze okazji zabłyszczeć czymś wyjątkowym w muzyce filmowej. Może więc zamiast dzielić czas na wiele różnego rodzaju aktywności powinien skupić się na jednej dziedzinie, w jakiej chciałby się doskonalić. Byłoby to z korzyścią zarówno dla niego samego, jak i filmów, do których byłby angażowany.