Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Daniel Pemberton

King Arthur Legend of the Sword (Król Artur: Legenda miecza)

(2017)
4,0
Oceń tytuł:
Tomasz Ludward | 28-06-2017 r.

Oglądając nowe ujęcie legendy Camelotu, nie trudno postawić tezę, że producentom filmu najbardziej zależało w tym przypadku na czystym zysku. Gdzie indziej bowiem szukać punktu zaczepienia niż w kinowej kasie, zwłaszcza po tym jak ową kasę rozsadziły dwa poprzednie hity Guya Ritchiego, te z Sherlockiem Holmesem w tle. Niewiele od czasów detektywa z Baker Street aż do dzisiaj uległo zmianie. Król Artur stanowi przedłużenie tamtej przygody, w której zaostrza się oręż, a i samej akcji jest jakby więcej. Zmianie ulega również stołek kompozytorski – zamiast Hansa Zimmera, Ritchiemu przygrywa obiecujący i dobrze prosperujący Daniel Pemberton.

Ritchie nie pragnie nas zaskoczyć. Twardo trzyma się genezy swojego stylu, przebierając grupkę gangsterów w średniowieczne ciuszki i obdarzając wszystkich ciętym i ironicznym językiem. Do tego dorzuca rwany montaż, nadmiar gawędziarstwa i błahą intrygę. Artur przedstawiany jest tutaj jako zahartowany w podwórkowym rwetesie cwaniaczek, który drobnymi przekrętami i niewyparzoną facjatą podpada królowi. Zmuszony uciekać, zrządzeniem przypadku lub boskiego losu, okazuje się prawowitym następcą korony, a z tego miejsca nie trudno już przewidzieć dalszy ciąg znajomej w rezultacie historii.

Muzyczne zaplecze należy w Królu do Daniela Pembertona, asystującego na planie twórcy Przekrętu po raz drugi. Ich poprzednia współpraca, szpiegowski The Man From U.N.C.L.E, okazał się próbą udaną, ale daleką od zachwytów. Dla kompozytora projekt był niemniej jednak ważny. W swoją muzykę wpoił całą gamę oryginalnych zastosowań, nie zapominając o szpiegowskiej tradycji i swoim muzycznym guru, Ennio Morricone. Wyszło całkiem przystępnie z dużym zapasem na przyszłość; jak się okazało przyszłość zupełnie niedaleką. Jedno jest pewne, gdy już przesłuchamy najnowszy twór Pembertona – Anglikowi w dalszym ciągu pomysłów nie brakuje, szkoda tylko, że nie zawsze idą one w parze z radością odsłuchu.

A wyczujemy to od pierwszych sekund kompozycji, w których zapowiada się na coś większego, niż chyba wszyscy się spodziewają. Huczne trąby poprzedzają temat na skrzypce Claire Solomon – specjalistki od solowych średniowiecznych brzmień, która dostarcza piękną melodię trącącą rycerską baśnią i duchem celtyckich wojowników. Drugi raz usłyszymy ją w The Born King, gdzie należyty wstęp pod partię Solomon podkłada urokliwa wiolonczela Emmy Smith. Pod koniec obie solówki dostają blockbusterowy zastrzyk i wbijają się w gigantyczną teksturę orkiestracji, świadczącej o skali filmu Ritchiego. Trzecie podejście to wydźwięk potęgi Excalibura w The Power of Excalibur z ciut banalną, ale niezwykle efektowną muzyką akcji, mającą podbić dramaturgiczną stawkę i nadać finałowi produkcji należyty akcent – podobnie jak w kolejnym Knights of the Round Table. I teraz, mając już z głowy w miarę uporządkowaną charakterystykę 'melodii przewodniej’ przejdźmy do zaskakującego, niekontrolowanego wręcz frenetycznego chaosu, który z pełną świadomością serwuje nam Pemberton.

To że Król Artur może się nie udać zasugerował widzom trailer. Znacie uczucie filmowego przesytu? To właśnie wynikło po pierwszej zajawce, dającej do przetrawienia praktycznie wszystko, co można spotkać w dzisiejszym kinie przygody. Nie chcę roztrwaniać się w tym miejscu, jak teledyskowy montaż zabija dialogi albo jak nadmiar szumu i akcji sprowadza postacie drugoplanowe do roli pozbawionych ludzkich rysów manekinów. Jeśli planujecie seans – zaopatrzcie się w zatyczki do uszu albo na wzór najmłodszych fanów cięższego brzmienia, krążących z rodzicami po festiwalach muzycznych, załóżcie gigantycznie ochronne słuchawki.

Bowiem Pemberton urządza sobie ze swojej kompozycji pole do testów rakietowych, na którym brakuje bunkra. I nie są to bynajmniej pociski manewrujące, ale rozkapryszone głowice siejące spustoszenie na wydaniu płytowym zwłaszcza. Pod tą niezbyt głęboką metaforą kryje się hałasująca elektronika, która grasuje po Królu Arturze niczym lis w kurniku. Idea kociołka muzycznego bywa znośna, ale niestety nie w tym przypadku. King Arthur: Legend of the Sword daje nam to odczuć momentalnie, wpajając ciężką jak zbroja rytmizację, której rzut beretem do melodyki Sherlocka Holmesa. A propos Hansa Zimmera, Pemberton nie romansuje z władcą Brytów, jakiego zaproponował nam Niemiec paręnaście lat temu. Tamta legenda była ostoją pięknej tematyki, i jeśli nawet już dzisiaj nieaktualnej doniosłości, to potrafiła obudzić ducha okrągłego stołu. Król Artur Ritchiego to anarchista z definicji i w taką nutkę przygrywa nam soundtrack.

Growing Up Londinium daje temu upust absolutny. O dziwo, ciężkie perkusonalia, zmodyfikowany komputerowo efekt przyśpieszonego oddechu autorstwa samego Pembertona czy szaleńcze okrzyki w końcówce utworu, brzmią z początku zawstydzająco atrakcyjnie. Podobnie Jackseye’s Tale, przypudrowane estetyką Johna Powella – humorystycznie towarzyszące popisowej scenie Ritchiego, kiedy to siekany montaż podąża za swobodnie prowadzonym przesłuchaniem. I w tym momencie, po raptem 4 utworach, następuje koncepcyjne załamanie. Dalsza część partytury rysuje się jako ociężałe, groźnie wyglądające brzmienie, które w rezultacie ginie w głośnym i męczącym underscorze. W ciągu następnych 80 minut (dokładnie tak) Pembertonowi co chwilę wypadają z szafy trupy. A to kilka utworów jest niemalże bliźniaczo do siebie podobna, a to kompozytor zapomina o zróżnicowaniu ekspozycji i sunie bitewnym rwestesem przez pół godziny ciurkiem. W końcu przyczepia się kilku technicznych detali, molestując je w kółko niemiłosiernie – tak jak przemielone komputerowo grzechotki, rockowe tempo i głośność ustawiona na full.

Wszystko to przypomina trochę grę komputerową, w której my, oddani widzowie, pozbawieni jesteśmy kontrolerów. Kolejne utwory suną z diabelsko stromej góry. Brakuje chwili na refleksję, krótką pauzę, szansy na zapoznanie się z merytoryką dzieła. Na przychylność zasługuje jedynie The Devil & The Huntsman, z folkową przyśpiewką Sama Lee i The Lady in the Lake, gdzie w końcu odsłania się przed nami atmosferę wielkiej historii.

W jednym z podcastów Pemberton dokładnie opisał, jak powstawały kolejne utwory Artura. To co przebija się z jego relacji to spory bałagan jaki panował w samplach, pomysłach i chyba samej głowie kompozytora. Artystyczny nieład, częste zapominanie o rozwiązaniach, i tworzenie melodii z tego 'co akurat było pod ręką’ nadaje Pembertonowi znamiona kreatora. Owszem, eksperymentatorem jest niezwykłym. Nikt nie podważy klasy i jakości Steve’a Jobsa (Revenge!) czy też The Man From U.N.C.L.E (The Vinciguerra Affair!). Król Artur ma kilka, bardzo, bardzo dobrych momentów (Growing Up Londinium, The Born King, The Power of Excalibur). Niestety dla reszty przydałaby się bardziej chłodna głowa, odrobina metodyki i wstrzemięźliwości. Więcej bardzo często oznacza mniej.

Najnowsze recenzje

Komentarze