Grupka żołnierzy i kobieta-cywil (wiedząca trochę więcej niż oni) na pozornie misji jakich wiele, która jednak przeradza się w prawdziwe piekło, gdy będą musieli zmierzyć się z nieludzkim wrogiem. Nie, to nie Aliens, Final Fantasy: The Spirit Within ani nawet nie Dog Soldiers które w dużej mierze bazowały na takim schemacie. Początkujący reżyser Stephen Gomez, wcześniej pracujący jako spec od efektów specjalnych w produkcjach TV, oparł na nim swój pełnometrażowy debiut – Kill Command. Ksenomorfy/kosmiczne zjawy/wilkołaki zostały tu wszakże zastąpione zbuntowanymi machinami wojskowymi, ale i tak z grubsza wiemy jak to wszystko się potoczy. O, dziwo, ani ten fakt, ani niski budżet nie przeszkadzają w całkiem miłym seansie. Reżyser zaś nie próbuje pogrywać ze schematami, odwracać konwencji, a gdyby nie obecność CGI jego dzieło można by uznać za powstałe na fali popularności dzieł Jamesa Camerona low-budget straight to VHS Sci-Fi z początku lat 90 (choć w porównaniu do większości z nich nadzwyczaj udane).
Z tego wrażenie także ścieżka dźwiękowa jakoś nieszczególnie będzie chciała nas wyrwać. Wprawdzie nie zaliczyłbym jej do nie tak rzadkich ostatnio w niezależnych filmach spod znaku grozy czy fantastyki przypadków retro-elektroniki, niemniej jej autor, Stephen Hilton zdaje się również być pod pewnym wpływem ścieżek do kina Sci-Fi sprzed dwóch czy trzech dekad. Kompozytor, który doświadczenie w branży filmowej zdobywał m.in. w szerokim zespole Hansa Zimmera, a wcześniej u boku Craiga Armstronga i Davida Arnolda, sięga po jakże oczywiste tu (z uwagi na tematykę jak i budżet produkcji) syntezatory i sample, choć łączy ‘dawne’ z bardziej współczesnym podejściem i tym, czego nauczył się terminując u doświadczonych kompozytorów. Nawet jeśli jego elektronika potrafi brzmieć całkiem nowocześnie, to wbrew temu czego można by się spodziewać, nie ma tu aż tak dużo RCP: ostinat w muzyce akcji nieomal nie dostrzeżemy, specyficznych elektroniczno-orkiestrowych miksów a la Zimmer wcale. Choć niewątpliwie wpływy Niemca i jego komanda są do wychwycenia, ot nawet i w najczęściej przewijającym się motywie.
Skoro już o tym mowa to trzeba powiedzieć, że jeśli o tematykę chodzi, to „szału nie ma”. Wspomniany motyw to i tak za dużo powiedziane, bo mamy po prostu przewijającą się często niepokojącą, przeciągłą, dudniącą jedną nutę… a zatem znowu Incepcja, czyli jednak współpraca z Zimmerem w las nie poszła! Z jakiegoś jednak powodu, może z uwagi na nieco inne brzmienia, towarzyszącą temu otoczkę, elektronikę, bębny, brak wspomnianych ostinat, nie jawi się to aż tak bardzo wtórnie jak w przypadku wielu prac kolegów Hiltona. Motyw ten kompozytor stosuje dość często jako swoistą sygnaturkę zagrożenia (funkcjonalnie to takie coś jak czteronutowiec u Hornera) i usłyszymy go już na otwarcie najlepszego w sumie na soundtracku Main Title, jednego z nielicznych utworów prezentujących (prostą bo prostą, ale chociaż) jakąś melodię. Utrzymaną oczywiście w tajemniczej, niepokojącej atmosferze, która towarzyszy nam w ścieżce praktycznie cały czas, do samiutkiego końca.
Niestety soundtrack bardzo szybko, bo już w następnym tracku ujawnia swoje znaczące problemy. Elektronika i sample tak znakomicie odnajdujące się w filmie, budujące nastrój i stopniujące napięcie, na płycie zwyczajnie nudzą. Ograniczona paleta dźwięków i brak technicznych zawiłości nie stanowią problemu w zestawieniu z obrazem, ale bez niego sprawiają, że słuchacz nie bardzo czego ma się w tej pracy chwycić, kiedy nie ma tu prawie wcale melodii. Przypomina to w dużej mierze casus ilustracji Johna Caprentera, czy przywoływanego Terminatora: super klimatyczna w filmie, super nieciekawa na płycie. Wprawdzie elektronika i sample Hiltona nie męczą tak jak underscore w niektórych pracach Carpentera, ale z drugiej strony amerykański reżyser/kompozytor zazwyczaj potrafił zadbać o znakomity, niezapomniany temat przewodni (miał go przecież i Brad Fiedel). Czegoś aż takiego u Hiltona niestety nie uświadczymy.
Albumowe Kill Command dobija fakt upchania na wydawnictwie blisko 70 minut muzyki (jeśli nawet nie jest to komplet tego co słychać w filmie, to prawie) rozbitej na 30 tracków. Tak po prawdzie to pewnie i 30 minut potrafiłoby przynudzać, bo underscore czy suspense słuchacza ani ziębi, ani grzeje. Jedynie nieliczne fragmenty potrafią wyrwać z letargu, choć głównie jednak czynią to nagłą zmianą tempa, pojawieniem się bębnów czy wspomnianego motywu zagrożenia. I choć są tu lepsze momenty (oldskulowa elektronika w wieńczącym album remiksie, niezła rytmika w kilku fragmentach akcji czy klimatyczne reperyzy głównego tematu), to pomijając Main Title trudno mi wskazać jakikolwiek wybijający się, naprawdę wyrazisty kawałek, do którego chciałoby się wracać. Oczywiście trudno mi ganić Stephena Hiltona za tę ścieżkę. Pod względem ilustracyjnym nie da się jej wiele zarzucić i w filmie od samego początku potrafi zwrócić na siebie uwagę widza. Jak sporo podobnych prac z tego typu niskobudżetowego kina słabo radzi sobie jednak jako dzieło autonomiczne, w tej wersji stanowiąc jedynie ciekawostkę, na którą rzucą uchem zapewne nieliczni spośród osób, którym spodobał się film.