Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Joe Hisaishi

Kaijū no Kodomo (Children of the Sea)

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 24-05-2020 r.

Rok 2019 był na swój sposób szczególny dla filmografii Joe Hisaishiego. Po raz pierwszy od 30 lat, czyli od czasu Venus Wars, Japończyk podjął się skomponowania muzyki do anime niezwiązanego ze Studiem Ghibli. Ba, były to nawet dwa takie filmy. O ile angaż przy pełnometrażowej ekranizacji Ni no Kuni był niejako naturalnym przedłużeniem pracy nad stworzonym na potrzeby gier komputerowych uniwersum muzycznym, o tyle zilustrowanie Children of the Sea w reżyserii Ayumu Watanabe było już dużo bardziej zaskakujące. W nowym projekcie wytwórni Studio 4°C nie czuł się jednak obco. Część ekipy realizatorskiej, jak chociażby animatorzy i dźwiękowcy, pracowała przy wielu produkcjach studia założonego przez Hayao Miyazakiego i Isao Takahatę.

Children of the Sea powstało na podstawie liczącej pięć tomów mangi Daisuke Igarashiego. Bohaterem jest dziewczynka Ruka, która podczas wakacji trafia do parku wodnego, gdzie poznaje chłopców o imionach Umi i Sora (co oznacza odpowiednio „morze” i „niebo”). Okazuje się, że są to paranormalne istoty, nad którymi obecnie prowadzone są badania. Wkrótce Ruka odkrywa, że łączy ją z tajemniczymi dziećmi więcej niż przypuszczała. Anime Watanabe jest trzecim, po Ponyo Miyazakiego i serialu dokumentalnym NHK Deep Sea Creatures, tytułem w filmografii Hisaishiego, którego tematyka obraca się wokół wodnych światów. Każdy z tych projektów jest jednak zupełnie inny. Ponyo to przygoda pełną gębą utrzymana w nurcie fantastyki, serial telewizji NHK dokumentował z kolei podwodne wyprawy badawcze. Children of the Sea to natomiast film niełatwy w klasyfikacji. Z początku jest to przyjemne anime o nastoletniej outsiderce, która zaprzyjaźnia się z magicznymi istotami. Z czasem obraz Watanabe wkracza jednak na grunt metafizyki i surrealizmu, stając się czymś w rodzaju traktatu filozoficznego o zależności pomiędzy ludzką egzystencją, naturą (przedstawioną głównie za pomocą życia oceanicznego) oraz wszechświatem. Niestety, dla odbiorców niezorientowanych w materiale źródłowym, czyli mandze Igarashiego – traktatem mocno pokrętnym i niezrozumiałym, a miejscami nawet kiczowatym.

O formule filmu piszę nieprzypadkowo, bowiem rzutuje ona na to, co usłyszymy w ścieżce dźwiękowej przygotowanej przez weterana Studia Ghibli. W odróżnieniu od wielu pamiętnych partytur Hisaishiego, czy nawet prac stworzonych nie tak dawno na potrzeby świata Ni no Kuni , jest to praca względnie ascetyczna, a przy tym pozbawiona wielkich tematów. Hisaishi skupia się za to na podkreślaniu nastrojowej aury filmu. Japończyk stawia na minimalizm i rozpisuje partyturę na względnie skromny aparat wykonawczy. Mamy tutaj pewną eteryczność generowaną przez dość typowe dla kompozytora kolaże fortepianu, dzwonków, harfy i czelesty. Do nich dołączają instrumenty dęte drewniane i sekcja smyczkowa, które dzięki częstemu wykorzystywaniu staccato i pizzicato dodają subtelnego efektu komizmu. Hisaishi nie unika techniki polirytmów i kontrapunktu, ale nie licząc sekcji smyczkowej, poszczególne instrumenty rzadko grają w ramach akordu większego składu. Tym samym większość instrumentów otrzymuje nieco przestrzeni dla siebie. Faktura nieco zagęszcza się w drugiej połowie seansu, gdy obraz zaczyna przybierać postać animowanego pokłosia kubrickowskiej 2001: Odysei kosmicznej. Pojawiają się wtedy bardziej nerwowe ostinata, a orkiestra gra nieco drapieżniej, co sprawdza się jako nośnik filmowego suspensu.

Children of the Sea od pozostałych „wodnych” projektów Hisaishiego odróżnia się elementami elektronicznymi. Częściowo bazują na mglistych smugach, nieobecnych w twórczości Japończyka od czasu kitanowskich Lalek. Nutkę ambientu wprowadzają również charakterystyczne, delikatnie trzeszczące tekstury z łatwością kojarzące z oceanami. Co ciekawe, analogiczne rozwiązanie perfekcyjnie wykorzystał Jean Michel Jarre w Waiting for Cousteau, albumie stworzonym w hołdzie Jacques’owi Cousteau, badaczowi mórz. Podobnież pojawiające się u Japończyka krótkie, wyraziste partie fortepianu, jakby imitujące dźwięk kropli upadającej na taflę wody, mogą przywoływać dokonanie Francuza. Syntezatory dochodzą do głosu również w kilku innych miejscach, na przykład w utworze The Origin of Life, gdzie ponure sample przypominają zwierzęce odgłosy dobiegające z morskich głębin.

Na płaszczyźnie tematycznej wyczuwalna jest pewna powściągliwość ze strony Hisaishiego. Najprawdopodobniej Japończyk obawiał się, że wyrazista tematyka oparta na długich melodiach i rozbudowanych instrumentacjach zaburzy skrupulatnie budowaną, delikatną i eteryczną tkankę brzmieniową. Nie oznacza to jednak, że autor Księżniczki Mononoke zrezygnował z napisania kilku przewijających się tu i ówdzie motywów. Palmę pierwszeństwa należałoby przyznać Song of Stars. Jak na melodię, która wyszła spod ręki Hisaishiego, jest ona zaskakująco krótka, a prezentowane wariacje nie przekraczają zaledwie półtorej minuty, niemniej z łatwością wpada w ucho i zostaje ze słuchaczem na długo. Temat ma charakter bardzo refleksyjny, poetycki, ale warto zwrócić uwagę również na aranżację. Pełne rozwinięcie Song of Stars zostaje nam zaprezentowane w wersji na quenę, mukkuri oraz „lalkowe” syntezatory. Quena to instrument dęty o południowoamerykańskim rodowodzie, mukkuri to natomiast rodzaj tradycyjnego japońskiego instrumentu przypominającego drumlę. Taki zestaw instrumentacyjny daje bardzo unikalną barwę, a przy tym potęguje uniwersalny i kosmopolityczny wymiar filozoficznych rozważań przedstawionych w filmie.

Podczas seansu najczęściej pojawiają się dwa inne tematy. Pierwszy z nich, z początku funkcjonujący jako motyw Ruki, to prosta i subtelna melodia oparta głównie na tercjach. Drugi temat tyczy się Umi oraz perypetii trójki głównych bohaterów. Cechuje go ciekawa konstrukcja. Z początku słyszymy dość figlarny motyw ostinato na fagot, który staje się bazą dla wchodzących po kolei staccato partii innych instrumentów z sekcji „drewna”. Partyturę uzupełnia jeszcze kilka dodatkowych motywów, na przykład pasaże fortepianu z Umi oraz proste i enigmatyczne akordy na fortepian przechodzące w żwawe staccato z A Star Extinct. Mamy również inny motyw fortepianowy towarzyszący Ruce, z Loneliness Summer Break. Gdzieś na uboczu stoi poza tym minimalistyczne Two In The Typhoon, najbardziej eksperymentalny i zarazem nowoczesny utwór z soundtracku. Na brak pomysłów i melodii nie możemy zatem narzekać, choć – co trzeba przyznać – mają one przede wszystkim charakter funkcjonalny i raczej trudno im wróżyć podbijanie sal koncertowych czy nawet internetowych kanałów z coverami. Jeszcze inną kwestią jest ich oddziaływanie w ruchomych kadrach. O ile w pierwszej połowie filmu całkiem sprawnie ilustrują oglądane sceny, o tyle w drugiej połowie, gdy pojawiają się najprzeróżniejsze wytwory wyobraźni Watanabe i jego animatorów, muzyka zaczyna tracić swoją narracyjną ciągłość. Przynajmniej częściowo wynika to ze sposobu prowadzenia przez reżysera filmowej historii, która choć cieszy oko pod kątem wizualnym, jest jednocześnie dość chaotyczna i niezrozumiała.

Jeszcze raz przywołując pozostałe dwa „wodne” projekty Joe Hisaishiego, Children of the Sea z pewnością wypada w tej stawce najmniej przekonująco. Ponyo było jednak wielką przygodą z rozbudowanymi światami i barwnymi postaciami, NHK Deep Sea Creatures stanowiło natomiast impresję na życie i zagadkowość głębinowej flory i fauny. Formuła filmu filozoficznego nie dawała tutaj aż takiego pola manewru kompozytorowi – dlatego właśnie jest to muzyka miejscami tak kameralna. Mimo wszystko partytura Japończyka punktuje pieczołowitymi instrumentacjami oraz wcale niemałą, nawet jeśli nie hitową, sferę tematyczną. Dlatego kolejne odsłuchy nie nudzą i pozwalają jeszcze bardziej wsiąknąć w zaproponowane przez kompozytora nuty. Warto posłuchać.

Najnowsze recenzje

Komentarze