Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Shinichiro Ikebe

Kagemusha (Sobowtór)

(1980)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 13-12-2016 r.

Lata 70. nie były dla zbyt łaskawe dla Akiry Ku­rosawy, najsłynniejszego japońskiego reżysera. Jego zrealizowany w 1970 roku film Dodeskaden, pomimo niezłego przyjęcia na zachodzie, okazał się finansową klapą. Wkrótce reżyser popadł w depresję, a następnie targnął się na swoje życie. Po pięciu latach absencji w świecie X muzy, zrealizował dla ZSRR przygodówkę Dersu Uzuła. Niestety w swoim ojczystym kraju dalej nie cieszył się zbytnią popularnością. Cały czas jednak pracował nad kolejnymi projektami (pisał scenariusze i tworzył do nich rysunki), choć sam niezbyt wierzył w to, że uda mu się kiedykolwiek zrealizować któryś z nich. Pod koniec dekady Kurosawie chodziły po głowie trzy pomysły. Były nimi adaptacje Maski Czerwonego Moru Edgara Allana Poe oraz Króla Leara Williama Szekspira (późniejsze Ran), a także oryginalny skrypt zatytułowany Sobowtór (The Shadow Warrior, oryg. Kagemusha). Najbliższy sfilmowania był ostatni z tych scenariuszy – szesnastowieczne widowisko osadzone w jednym z najgorętszych okresów japońskiego historii, wydawało się dobrym materiałem na artystyczny i komercyjny sukces. Szybko pojawiły się jednak problemy.

Kurosawa potrzebował ponad 5 milionów dolarów na produkcję. Wytwórnia Toho, z którą często współpracował, nie chciała angażować się w tak kosztownego blockbustera. Jak się okazało, pomoc przyszła z Hollywood. Sobowtórem zainteresował się sam George Lucas, który jako wielki fan twórczości Kurosawy, zapewnił dofinansowanie z wytwórni 20th Century Fox. Widząc zainteresowanie zachodnich twórców nowym obrazem Kurosawy, Toho ostatecznie zgodziło się przeznaczyć wcześniejszą kwotę na jego realizację. 20th Century Fox, w zamian za prawa do dystrybucji filmu, dołożyło kolejne 4 miliony dolarów. Tym samym budżet wyniósł 10 milionów dolarów, czyli dwukrotnie więcej niż pierwotnie planowano i dziesięciokrotnie więcej (sic!) niż w przypadku najdroższej dotychczas produkcji powstałej w Kraju Kwitnącej Wiśni. Tak o to Kurosawa z impetem wrócił na salony.

Fabuła przenosi nas do drugiej połowy XVI wieku. Japonia spowita jest mgłą wojny domowej. Shingen Takeda, jeden z najpotężniejszych siogunów, zostaje śmiertelnie ranny. Mając na uwadze morale armii, pragnie aby wieść o jego śmierci została utrzymana w tajemnicy przez trzy lata. Zleca więc odnalezienie „kagemushy”, czyli swojego sobowtóra. Zostaje nim drobny rzezimieszek, który okazuje się zupełnie niegotowy na przejęcie schedy po wielkim poprzedniku. Utrzymanie sekretu staje się trudniejsze, niż się z początku wydawało. Jak widać, sam skrypt zwiastował świetny film. Gdy dodamy do tego niekwestionowany talent Kurosawy i wielki budżet, to mogliśmy być pewni, że otrzymamy wyjątkowe dzieło. I nie było inaczej. Sobowtór stoi oczywiście w cieniu popularniejszych obrazów Japończyka, min. Rashomona, Siedmiu samurajów, czy późniejszego Ran. Dla mnie jednak, choć zapewne będę osamotniony w swojej opinii, opowieść o kagemushy to najlepsza produkcja w karierze Kurosawy; wciągająca fabularnie, perfekcyjna realizacyjnie i niezwykle poruszająca. Wiele scen z tego filmu zapadło mi w pamięć na lata.

Początkowo na stanowisko autora ścieżki dźwiękowej desygnowany był Masaru Sato. Miał być to wielki powrót kompozytora do ekipy Kurosawy po dokładnie 15 latach (ostatnim ich wspólnym filmem był dramat Rudobordy). Jednak w wyniku różnic artystycznych Sato odszedł z projektu. Jego miejsce szybko zajął 37-letni Shinichiro Ikebe, twórca muzyki poważnej, który nie miał zbyt wielkiego doświadczenia w filmówce (ówcześnie na jego koncie widniały zaledwie cztery produkcje). Współpraca okazała się jednak na tyle owocna, że w przyszłości miał on połączyć siły z Kurosawą przy jego trzech ostatnich obrazach: Snach, Sierpniowej rapsodii i Madadayo. Przyjrzyjmy się zatem bliżej Sobowtórowi.

Solą omawianej ścieżki dźwiękowej jest świetny temat przewodni, który jest wprost idealną wykładnią filmu Kurosawy. Jest to podniosła, heroiczna, ale jednocześnie nostalgiczna i tragiczna w wydźwięku melodia. Ikebe rozpisuje ją prawie zawsze na pełną orkiestrę, co tylko dodaje poważnego i fatalistycznego wymiaru. Najlepiej rozbrzmiewa w przeznaczonym pod napisy końcowe utworze Finale – Theme from Kagemusha. To właśnie tutaj usłyszmy motyw główny w pełnej krasie. Na przestrzeni całej partytury temat ten pojawia się bardzo często, aczkolwiek zazwyczaj w różnych aranżacjach, przez co słuchacz nie powinien odczuwać znużenia. Na uwaga zasługuje zwłaszcza fantastycznie zorkiestrowane, niezwykłe żywiołowe Troop Parade (II), czy też brzmiące niczym żołnierska elegia, trąbkowe solo z Downfall. Na bazie melodii wiodącej (jej niektórych frazach lub akordach) Ikebe konstruuje gdzieniegdzie motywy poboczne, jak chociażby w Setting Sun, czy Misuo Road. Warto przyjrzeć się też otwierającemu album kawałkowi Mud Warrior, sprytnie wykorzystującemu smyczki i dęte drewniane celem osiągnięcia nerwowego i delikatnie groteskowego brzmienia.

Obok czysto symfonicznego materiału, na płycie znalazło się nieco dalekowschodnich stylizacji. Usłyszymy np. partie japońskich fletów (The Moon of Nodajou), perkusjonaliów (Cold Wilderness Mountains/The Death of Shingen), czy też bębnów taiko (Departing From Gifu Castle). Co prawda na pierwszy rzut oka może to odstraszać odbiorców nie lubujących się w słuchaniu tego rodzaju instrumentarium, niemniej od razu mogę pocieszyć, że takowych utworów jest względnie niewiele, nie wspominając już o tym, że są zazwyczaj dość krótkie. Zupełnie oderwana od pozostałych kompozycji jest ścieżka Nightmare, gdzie Ikebe wprowadza dysonujące syntezatory. Muzyka ta trafiła pod surrealistyczne sceny snów głównego protagonisty, co tłumaczy ruch kompozytora. Warto zauważyć, że Japończyk oddziela grubą kreską utwory symfoniczne i dalekowschodnie, nie stara się konsolidować elementów tych jakże różniących się od siebie typów muzyki (jak np. Masaru Sato we wcześniejszych dziełach Kurosawy). Czyżby Japończyk poszedł na łatwiznę? Nie wydaje mi się. Pojawienie się japońskiego instrumentarium było konieczne ze względu na czas i miejsce akcji Sobowtóra. Zaprzęgnięcie orkiestry było natomiast posunięciem związanym z dostosowaniem filmu Kurosawy do zachodniego audytorium.

Warto zaznaczyć, że dużo popularniejsza, niźli recenzowany tutaj soundtrack wytwórni Nippon Columbia, jest rozszerzona, dwupłytowa edycja Toho Music z 2002 roku. Znajdziemy tam ponad 2 godziny muzyki zgrupowanej w 93 utwory, w tym całą masę bonusów i ścieżek alternatywnych. Nie muszę chyba tłumaczyć, że przebrnięcie przez ten album za jednym zamachem graniczy z cudem. Oczywiście nie powinno to nic ujmować samej muzyce Japończyka, lecz nie ma co ukrywać, że grono adresatów takiego przepastnego krążka jest bardzo mocno zawężone. Z wyżej wymienionych względów, dla każdego statystycznego miłośnika muzyki filmowej najlepiej będzie, jeśli rozglądnie się za soundtrackiem Nippon Columbia.

Nie jest on oczywiście wolny wad, zdarzają się tutaj fragmenty słabsze, inne mogą brzmieć zbyt obco dla amatorów hollywoodzkich prac. Niekiedy we znaki może dawać monotematyczność, wszak Ikebe konstruuje swoją partyturę w zasadzie na jednej melodii. Ale za to jakiej! Zresztą Japończyk nie prezentuje jej w koło Macieju w tej samej wersji, starając się za każdym razem wprowadzać rozmaite zmiany aranżacyjne. Poza tym Ikebe dobrze zbalansował wpływy zachodniej (symfonika) i wschodniej (tamtejsze instrumentarium) muzyki. Tej pierwszej jest tu więcej, co też powinno pozwolić partyturze Japończyka trafić w gusta europejskiego odbiorcy. Polecam.

Najnowsze recenzje

Komentarze