Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Debney

Jungle Book, the (Księga dżungli, 2016)

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 27-04-2016 r.

W dobie niszczących kultowe dzieła remakeów, sequeli i prequeli, trudno uwierzyć, że kolejna próba „odświeżenia” starej marki zwieńczona będzie jakimkolwiek sukcesem. A jednak! Po serii filmowych porażek, studio Disneya stawia przed nami świetne widowisko. Obraz, z którego zadowolona będzie zarówno starsza widownia pamiętająca animację z 1967 roku, jak i młodsze pokolenie poszukujące we współczesnym kinie dobrze zrealizowanej rozrywki. Najnowsza ekranizacja Księgi Dżungli (The Jungle Book), pozytywnie zaskoczyła nie tylko widzów, ale i krytyków chwalących dzieło Jona Favreau za świetne kreacje. Także za niesamowite animacje CGI stawiające konkurencji wysoką poprzeczkę. Osobiście przyłączam się do tych zachwytów dodając do tego wszystkiego uznanie w kierunku autorów scenariusza. Jak się bowiem okazuje, doskonale znaną nam historię można opowiedzieć w nowy, pasjonujący sposób.

Z umiarkowanym zachwytem i nutką sentymentu można również przyjąć ścieżkę dźwiękową. Do skonstruowania takowej zaangażowany został John Debney, z którym Favreau miał już okazję współpracować trzykrotnie – nad ilustracjami do filmów Elf, Iron Man 2 oraz Zathura. Ponad tymi skądinąd dobrymi doświadczeniami funkcjonowała jeszcze (a może przede wszystkim) dobra renoma amerykańskiego kompozytora jako jednego z największych specjalistów od kina familijnego. Perfekcyjnie opanowane rzemiosło było gwarantem bardzo sprawnie funkcjonującej oprawy muzycznej, podchodzącej z należnym szacunkiem do filmowego pierwowzoru, choć, jak pokazują doświadczenia z przeszłości, nie aspirującej do miana gatunkowego klasyka. Atmosferę oczekiwania na finalny produkt podgrzewały jednak filmiki i relacje z sesji nagraniowej świadczące o monumentalnym charakterze tej pracy – oparciu całości na potężnym, symfonicznym brzmieniu i łatwo wpadającej w ucho tematyce. I faktycznie, doświadczenie filmowe potwierdziło olbrzymi rozmach i funkcjonalną słuszność podejmowanych koncepcji. A takowe oscylowały wokół jak najwierniejszego podążania zarówno za współczesnymi standardami ilustracyjnymi, jak i popełnioną pół wieku temu klasyką.



Są więc wyraźne nawiązania do ścieżki dźwiękowej George’a Brunsa i do piosenek braci Sherman. Richarda poproszono nawet o stworzenie kilku nowych utworów, ale ostatecznie jego wysiłek spełzł na niczym i poprzestano na nawiązaniach do kultowych szlagierów z 1967 roku. Tę panoramę sentymentalnych powrotów wypełniają barwne tematy skonstruowane na potrzeby współczesnej wersji Księgi dżungli. Tematy jakkolwiek mało odkrywcze, czasami nawet silnie zakorzenione w innych kultowych melodiach, ale łatwo nawiązujące kontakt z odbiorcą. Wszystko to zgrabnie zaprezentowane w kwiecistej symfonice.

Partytura Debneya wydaje się ważnym elementem filmowej narracji, choć pod względem konstrukcyjnym nie burzy pokutujących w branży schematów. Muzyka jest więc nieodzownym towarzyszem przygód młodego Mowgli, rzadko kiedy odstępując od racjonalizowania otaczającej go rzeczywistości. Barwna sceneria i równie zróżnicowana paleta zwierzęcych bohaterów skutecznie niwelowała ewentualne „operowanie ciszą”. Mimo tego partytura Debneya nie wydaje się zbyt mocnym konkurentem względem wizualnych cudawianków, aczkolwiek zdarzają się momenty, kiedy przejmuje inicjatywę i błyszczy świetnie zaaranżowaną tematyką. Poza tymi ekscytującymi chwilami, muzyka zdaje się przemawiać doskonale znanym nam językiem hollywoodzkiego mainstreamu. Indyjska dżungla kwitowana jest zatem adekwatną etniką, a liczne sceny potyczek i pościgów odmierzane są rytmicznymi perkusjonaliami. O ile więc pod względem funkcjonalnym ścieżka dźwiękowa radzi sobie wybornie, o tyle artystyczny wydźwięk tych starań rozbija się o bardzo odtwórcze podejście kompozytora do powierzonego mu zadania. Księga dżungli jawi się bowiem jako kolejna poprawna do bólu ilustracja nie mająca ambicji, by zapisać się wielką czcionką w historii gatunku.



Nie znaczy to, że o pracy Debneya zapomina się tak szybko, jak szybko kończy się przygodę z filmem Favreau. Niejeden miłośnik muzyki filmowej skusi się na sięgnięcie po album soundtrackwy wydany nakładem wytwórni Disneya. I zapewne wielu z tych słuchaczy z niemałą przyjemnością wertować będzie zawartość szczelnie wypełnionego krążka. Poza muzyką ilustracyjną nie mogło bowiem zabraknąć słyszanych w filmie piosenek wykonywanych przez znanych aktorów użyczających swojego głosu bohaterom widowiska. I jeżeli potraktujemy całe to doświadczenie w kategoriach zwykłej rozrywki, wtedy na pewno czerpać będziemy przyjemność z tej barwnej i łatwej w odbiorze ilustracji. Niestety bardziej wymagający słuchacz, dla którego liczy się coś więcej aniżeli siermiężna symfonika, będzie miał sporo problemu z zaakceptowaniem całej gamy mniej lub bardziej ordynarnych klisz.

Rzadko zdarza się, aby na soundtracku prezentowano muzykę z logotypu wytwórni, a tak właśnie zaczynamy naszą przygodę z muzyką ilustracyjną. Po znajomej fanfarze zliczamy pierwsze nawiązanie tematyczne do animacji z 1967 roku. Sielankową, egzotyczną atmosferę burzy jednak krótki, ale bardzo intensywny fragment opisujący scenę pościgu przez dżunglę. Silnie wyeksponowane perkusjonalia z towarzyszącymi jej etnicznymi fletami będą w dalszej części partytury często wykorzystywaną podstawą muzycznej akcji. Równie często powracał będzie dwuczłonowy temat przewodni zaprezentowany w utworze Wolves / Law of the Jungle. I tutaj pojawia się pierwszy poważny zgrzyt w drażliwej kwestii oryginalności tworu Debneya. Rzeczona tematyka balansuje bowiem na pograniczu twórczości Barry’ego, a melodii z czołówki goldsmithowego Star Trek Voyager. Jakkolwiek celowe lub przypadkowe miałoby być te nawiązania, nie ulega wątpliwości, że w warunkach filmowych sprawdzają się one bez zarzutu. Ciepła wymowa opieranej nań liryki jest domeną beztroskich chwil spędzonych w gronie wychowujących Mowgli wilków. Zatem opuszczenie watahy i ucieczka przed siejącym grozę Shere Khan skutecznie oddala potrzebę nadmiernego eksploatowania tej melodii. Niemniej zanim to nastąpi, mamy przyjemność zanurzyć się w melancholijnym aranżu Mowgli’s Leaving.

Powstałą w ten sposób próżnię szybko wypełniają jednak inne mniej lub bardziej znaczące motywy skojarzone z napotkanymi po drodze zwierzętami. Wydawać by się mogło, że istotną rolę odegra tu nemezis głównego bohatera, czyli wspomniany wyżej tygrys. I faktycznie, minorowy temat skutecznie studzi pozytywną wymowę partytury, choć agresywne, etniczne Shere Khan Attacks nie stawia przed nami charakternego lejtmotywu godnego tej postaci. W zamian za to po raz kolejny karmieni jesteśmy anonimową fanfarą, której w patetycznym tonie blisko do wielu analogicznych prac Alana Silvestriego (np. Noc w muzeum). Najbardziej cierpi na tym finalna konfrontacja pławiąca się w epickiej, ale pozbawionej „bożej iskry” akcji. Przykładem jest Shere Khan’s War Theme oraz Shere Khan and the Fire angażujące cały potencjał symfoniczno-chóralnego brzemienia – tak samo imponującego rozmachem, co nużącego treścią.



Równie pusty wydaje się fragment Cold Lair Chase towarzyszący scenie ucieczki przed królem małp, Louie’m. Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn John Debney pomija w swojej palecie tematycznej tę jakże ważną postać. Olbrzymia małpa interpretowana jest pod kątem kolejnych etnicznych wynurzeń, tymczasem heroiczny czyn niedźwiedzia Baloo ratującego chłopca z narkotycznej hipnozy Kaa, okraszony jest cytatem tematycznym z… King Konga Maxa Steinera. Ta sama scena odwołuje się zresztą do jeszcze innego klasyka – słynnej Carminy Burany Carla Orffa. Powstaje więc pytanie, czy wszystkie te zapożyczenia są wypadkową ciążących nad wstępnym montażem utworów tymczasowych, czy też ograniczoną wyobraźnią autora ścieżki dźwiękowej?

Wydaje się to mało istotne, o tyle, o ile wyłączymy myślenie i damy się porwać muzycznej przygodzie. Tylko wtedy przyjdzie nam docenić piękne Honeycomb Climb, dynamiczne, rytmiczne frazy The Red Flower, czy patetyczny epilog w Elephant Waterfall. Całkiem miłym dodatkiem będzie również cytat tematyczny z animacji w Mowgli Wins the Race oraz uroczy, jazzowy utwór z napisów końcowych, I Wan’na Be Like You – również inspirowany analogicznym tworem z filmowego klasyka. Mniej frapujące wydają mi się natomiast piosenki wykonywane przez Scarlett Johansson (Trust in Me) oraz współczesne adaptacje The Bare Necessities – również ta „śpiewana” przez Billa Murraya. Co ciekawe, musicalowy charakter tych utworów skrzętnie maskowany jest przez sposób ich filmowego wykorzystania. Bardzo oszczędnego, czasami ograniczającego się do skromnego zaakcentowania – ot jak w przypadku Trust in Me.



Wszystko to sprawia, że ścieżka dźwiękowa do najnowszej odsłony Księgi dżungli jest solidną i dobrze funkcjonującą w filmie kompozycją. Niestety owe zalety nierozerwanie wiążą się z podstawowym mankamentem, tudzież przeciętną wymową sprowadzającą całość partytury do poziomu gatunkowego średniaka. Szkoda, bo oczekiwania były ogromne, zwłaszcza, że od pamiętnej Pasji w filmografii Johna Debneya nie pojawił się tak inspirujący projekt. Bałbym się jednak nazywać Księgę dżungli kompozycją zmarnowanej szansy. Swoje podstawowe zadania spełnia bez większych zarzutów, a i w starciu ze słuchaczem broni się łatwym i komunikatywnym sposobem narracji. Obawiam się, że w dobie coraz częściej produkowanych „everyscore’ów”, stosunkowo łatwo o chwilową fascynację i szybkie znużenie takim produktem. Wątpię więc, by praca Debneya przetrwała próbę czasu, jak poprzednie dzieła z tej serii.

Najnowsze recenzje

Komentarze