Zawsze z uśmiechem idź przez życie…
Kiedy ogłaszano ten projekt, pies z kulawą nogą nie interesował się tym, co z tego wyniknie. Kinowe uniwersum komiksów ze stajni DC przeżywało właśnie głęboki kryzys. Być może właśnie dlatego postanowiono zupełnie odciąć się od tego projektu, tworząc coś zupełnie odrębnego, niszowego. Do roli tytułowego złoczyńcy zaangażowano Joaquina Phoenixa, co zaskoczyło wielu miłośników kreacji Jareda Leto z Legionu Samobójców. Stojący za kamerą Todd Phillips nie miał zamiaru iść na kompromisy, stawiając właśnie na swoją wizję projektu. I całe szczęście. Finalny efekt tego, co stworzył, jest wprost porażający.
Angaż Phoenixa sugerował, że nie będzie to zwykłe kino komiksowe. Ale to, co ostatecznie trafiło do kin zamknęło usta nawet najbardziej zagorzałym krytykom. Film Joker, który już przed premierą robił spore zamieszanie na festiwalach i przeglądach okazał się wybornym… dramatem psychologicznym z ambicjami wykraczającymi znacznie poza gatunek komiksowy. Reżyser mając do dyspozycji skromny, bo niewiele ponad 50-milionowy budżet, ale i nieskrępowaną wolność artystyczną, dostarczył nam dzieło na wielu płaszczyznach wręcz wybitne. Oczywistym znakiem towarowym tej produkcji jest kreacja Jokera, która wpisuje się w najlepsze dokonania Phoenixa. Ale nie można nie docenić fantastycznych zdjęć oraz scenografii skąpanego w mroku i brudzie Gotham. Wszystko to idealnie współgra z dramatem, jaki przeżywa główny bohater. Opuszczony przez wszystkich, z obrazu pogardy i życiowego przegrywu staje się symbolem wielkiego ruchu społecznego wymierzonego przeciwko elitom Gotham. Tak naprawdę film Phillipsa poza typowym „origin story” serwuje nam przerażającą prawdę o nas samych. O tym, że nie idea może skierować człowieka na złą drogę. Czasami wystarczy druga osoba, która brakiem empatii uruchomi pewną lawinę wydarzeń. Mierzenie się z tym obrazem jest dla odbiorcy tak samo trudne, jak i satysfakcjonujące. Głównie przez wzgląd na pedanterię z jaką stworzone zostało to dzieło. Nie ma tu praktycznie żadnych słabych punktów, do których można mieć jakiekolwiek obiekcje.
…i nie trać ani dnia na myśli złe.
I w panoramę tych zachwytów wpisuje się również ścieżka dźwiękowa. O jej stworzenie poproszono islandzką kompozytorkę Hildur Guðnadóttir. Jej kariera budowana jest na dosyć smutnym fundamencie – tragicznej śmierci Johanna Johannssona, z którym dotychczas współpracowała. Choć muzyka Hildur oscylowała wokół mrocznego, dronowego rzemiosła, w jakim specjalizował się Johannsson, to jednak efekt tych działań polaryzuje odbiorców. Jedni rozpływają się nad ilustracyjnym geniuszem młodej kompozytorki. Natomiast inni punktują jałową treść, jaką niesie za sobą tworzona przez nią muzyka. Sequel Sicario oraz serial Czarnobyl są tego najlepszym przykładem. Nie bez obawy przyjęliśmy więc informację o angażu tej kompozytorki do solowego filmu o Jokerze. Choć wiadomym było, że z typowym kinem superhero ten projekt nie będzie miał nic wspólnego, to jednak główną niewiadomą pozostawał kierunek stylistyczny jaki obierze autorka ścieżki dźwiękowej. I ci, którzy spodziewali się drastycznych zmian w warsztacie Hildur mogli poczuć się głęboko zawiedzeni.
Przyznam, że po raz kolejny popełniłem ten sam błąd sięgając po album soundtrackowy jeszcze na długo przed skonfrontowaniem się z filmem Todda Phillipsa. Zrodziło to przekonanie, że autorka ścieżki dźwiękowej nie robi właściwie nic, aby wyjść ze swojej strefy stylistyczno-wykonawczego komfortu. No może poza odejściem od elektroniki na rzecz bardziej organicznego brzmienia, które w dalszym ciągu nie zapewnia większej różnorodności w podejmowanych środkach i dołuje swoją przygnębiającą wymową. Serwując sobie przeprawę przez trudne w gruncie rzeczy słuchowisko, jakim jest soundtrackowy Joker, tak na dobrą sprawę budujemy mur oddzielający nas od rzeczywistej wartości, jaką posiada ta muzyka. Niebywałej trafności w interpretowaniu obrazu. Wyjątkowej chemii, jaka panuje pomiędzy sferą wizualną, a audytywną.
Zawsze z uśmiechem idź przez życie…
Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nie jest to zasługą tylko i wyłącznie Hildur. Obraz Todda Phillipsa upstrzony jest mnóstwem piosenek, które znajdują sposób do trafnego odzwierciedlania dynamiki obrazu i przestrzeni (tej zewnętrznej) po jakiej porusza się tytułowy bohater. Przestrzeń wewnętrzna, tudzież kondycja psychiczna oraz wulkan emocji skrywany pod maską uśmiechniętego człowieka – to już strefa zarezerwowana dla działań Hildur Guðnadóttir. Islandka miała niebywały komfort podczas tworzenia swojej ilustracji. Angaż poczyniony na etapie przygotowanie do zdjęć dał nie tylko wgląd w ewolucję projektu, ale również sposobność do kreowania pewnej rzeczywistości. Stworzone na potrzeby zdjęć fragmenty ilustracji zostały bowiem wykorzystane podczas kręcenia sekwencji tanecznych głównego bohatera. Powolne, snujące się dźwięki z analogiczną gracją przekładały się na ruchy Arthura przepoczwarzającego się w Jokera. Reszta opracowana została po otrzymaniu wstępnego montażu. I cóż można powiedzieć o gotowej, wybrzmiewającym już w filmie ilustracji?
Na pewno nie to, że pozostawia widza w obojętności. Choć z trudnej strony trudno tu mówić o fascynującej treści rozpalającej wyobraźnię. Ścieżka dźwiękowa do Jokera funkcjonuje na nieco innych płaszczyznach aniżeli większość analogicznych prac. Nie opowiada żadnej historii, co nie znaczy, że nie wpływa na jej odbiór. Sekret tkwi w proporcjach wykorzystanego instrumentarium oraz intensywności względem tego, co dzieje się w głowie głównego bohatera. Tak, to właśnie sposób w jaki skonstruowano i zmiksowano partyturę z pozostałymi elementami dźwiękowego tła najlepiej oddaje to, co kryje się w umyśle Arthura. Chaos przemieszany z niepokojem oraz niepewnością, a wszystko to okraszone nutką fałszu w postrzeganiu rzeczywistości. I tak też można postrzegać muzykę Hildur.
Serwowana nam melodyka jest tylko fasadą skrywającą liczne dysonanse i celowe fałsze wkradające się w strukturę ścieżki. Pozbawione życia wykonawstwo idealnie oddaje rezygnację z jaką główny bohater wita i żegna każdy dzień. Liczne sceny ukazujące kroczącego w amoku Arthura wręcz perfekcyjnie odzwierciedlane są przez równie leniwie wydobywające się z instrumentów smyczkowych, dźwięki. I choć w sferze aranżacyjnej nie doświadczamy tu niczego, co budziłoby zachwyt, to jednak muzyka tworzona przez Hildur nie pozostawia widza w obojętności. Niezbyt często dawkowana, pojawia się dokładnie tam, gdzie powinna, wywołując w odbiorcy kolejne fale przygnębienia mieszającego się ze współczuciem względem tragedii bohatera, a także odrazą wywołaną jego czynami. Ot wulkan emocji zamknięty w hermetycznej bańce typowo islandzkiego, ponurego grania.
…a będzie cały świat uśmiechał się.
Opuszczając salę kinową zapewne niejeden odbiorca myślał o spróbowaniu swoich sił w indywidualnym starciu z muzyką do Jokera. Album soundtrackowy wydany nakładem WaterTower Music, może się okazać podwójnym rozczarowaniem, bo nie oddaje perfekcyjnej proporcji pomiędzy ilustracją Hildur, a wykorzystanymi piosenkami. Wydany cyfrowo, niespełna 40-minutowy soundtrack, jest bowiem tylko selekcją utworów ilustracyjnych. Rozczarowująca wydawać się może również treść takowego wydawnictwa. Pozbawiona filmowej chronologii, co prawda stara się podejmować najważniejsze filmowe wątki w ich muzycznych odpowiednikach, ale jako całokształt słuchowiska prezentuje się to wszystko mizernie. I gdyby nie fakt, że w ścieżce dźwiękowej funkcjonuje przynajmniej szczątkowa tematyka, prawdopodobnie podszedłbym do tego albumu, jak do wcześniejszych publikacji Hildur Guðnadóttir. Mianowicie jako do męczącego doświadczenia, które zniechęca do kolejnych powrotów. I choć muzyczny Joker nie grzeszy przebojowością, czy też aranżacyjnym majstersztykiem, to jednak zapewnia większą porcję wrażeń niż wszystko razem wzięte, co ukazało się do tej port pod nazwiskiem tej kompozytorki.
Czy to jednak wystarcza, aby ścieżka dźwiękowa do filmu Joker zagościła na stałe w playlistach miłośników muzyki filmowej? Wątpię. Z tego typu muzyką najlepiej romansować w połączeniu z obrazem. To tam objawia się moc tego niepozornego dzieła. Choć nie znaczy to, że materiał proponowany nam na albumie soundtrackowym nie znajdzie swoich amatorów. Obiektywnie patrząc jest to chyba najbardziej przystępne słuchowisko w dorobku islandzkiej kompozytorki. Mimo wszystko w pierwszej kolejności polecam jednak zmierzenie się z filmem.