Po kilku latach odnajdywania wewnętrznego JA (czyt. zaciętych treningów własnych „cojones” w klasztorze tybetańskich mnichów), agent Jej Królewskiej Mości, Johnny English, powraca! Kolejny raz Rowan Atkinson wciela się w charyzmatyczną postać niezbyt ogarniętego agenta, w którym jedyna nadzieja na uratowanie tego świata przed siejącym zamęt zamachowcem. Johnny English Reaktywacja to próba powrotu do narzuconej w 2003 roku idei wyśmiewania szpiegowskiego kina akcji. Po ośmiu latach od premiery pierwszego filmu sporo się jednak zmieniło. Poza tytułowym bohaterem w odstawkę poszła bowiem większość ekipy realizującej z reżyserem na czele. Za projekt wziął się ostatecznie mało znany szerokiemu gronu widzów, Oliver Parker i wertując jego dokonania można było tylko przypuszczać, że autor ścieżki dźwiękowej do pierwszego Englisha, Edward Shearmur, nie dostanie drugiej szansy. Filmografia Parkera była bowiem długą historią współpracy z równie mało znanym kompozytorem, Chalie Molem. Shearmur wypadł z projektu, ale o dziwo angaż nie powędrował do Mole’a.
Wybór padł na Ilana Eshkeriego, młodego brytyjskiego kompozytora, który ostatnimi czasy bardzo odważnie poczyna sobie w branży filmowej. Po serii całkiem udanych występów (Gwiezdny pył, Młoda Wiktoria), propozycje pracy posypały się jak grzyby po deszczu. Eshkeri nie wybrzydzał i tym oto sposobem staje się powoli etatowym rzemieślnikiem, który miast u progu swojej kariery dbać o artystyczny wizerunek, dba o stan swojego konta. Talentu nie można mu jednak odmówić. Za co się nie zabierze, zawsze pozostawi po sobie przynajmniej dobrą ilustrację. Tak było w przypadku Nina zabójcy, czy omawianego niedawno na naszym portalu Centuriona. Eshkeri rozumie film i rolę muzyki w nim. Jest przy tym bardzo elastyczny, bo gdy przychodzi taka potrzeba potrafi wywrócić swój warsztat do góry nogami i zdobyć się na jakieś ciekawe rozwiązania stylistyczne. Brakuje mu jednak pewnej charyzmy, która sprawiłaby, że dzieła wychodzące spod jego ręki byłyby rozpoznawalne. Nie inaczej było w przypadku Johnny’ego Englisha. Partytura Eshkeri’ego to seria powrotów i klisz. Powrotów, bo kontynuuje niejako pozostawioną przez Shearmura spuściznę, a klisz, ponieważ konwencja, jaką przyjął ten kompozytor nie odbiega w zasadzie od mainstreamowego sposobu pojmowania tego gatunku.
Opuszczając salę kinową bardzo ciepło wspominałem muzykę do Reaktywacji. Budowała napięcie, dostarczała potrzebnego patosu, dynamizowała akcję… Po prostu znajdowała się tam, gdzie powinna. Gdy próbowałem przełożyć te doświadczenia na album soundtrackowy, okazało się, że po raz kolejny Eshkeri okazał się tylko dobrym rzemieślnikiem. Pomimo wielkiego „funu”, jaki znajdowałem pomiędzy kolejnymi, pełnymi absurdu, przygodami agenta Englisha, muzyka oderwana od obrazu wydała mi się nazbyt oczywista, anonimowa i tylko poprawna technicznie. Wbrew pozorom od strony metodycznej wszystko zaistniało tak jak powinno. Mamy bowiem patetyczny temat głównego bohatera, wypisz wymaluj parafraza motywu z pierwszej części filmu. Mamy również charakterystyczną dla kina szpiegowskiego stylistykę, czyli potężną orkiestrę z dęciakami sprawującymi pieczę nad sferą melodyczną. Nie zabrakło również dyktujących rytmikę gitar elektrycznych i perkusji, kojarzących się z filmami o agencie 007. W czym więc tkwi problem? Chyba w zamierzonej naiwności stworzonej przez Eshkeri’ego partytury. Tak jak tytułowy bohater, ilustracja muzyczna stanowić miała groteskę gatunku – korzystać z typowego dla kina akcji aparatu wykonawczego przy równoczesnym pomniejszaniu roli i powagi muzyki przerysowaną ekspresyjnością. Tylko w ten sposób wytłumaczyć można niedosyt jaki pozostawia po sobie 46-minutowy album soundtrackowy. Album, który z jednej strony wyczerpuje potencjał partytury aż nadto, ale z drugiej, pozostawia słuchacza z niezaspokojonym apetytem i pewnymi niedopowiedzeniami.
Kiedy jednak wyłączymy myślenie i odetniemy się od emocji, jakie pozostawiło w nas doświadczenie filmowe, okaże się, że Johnny English Reaktywacja jest muzyką dosyć łatwą w odbiorze, zdolną zainteresować niewybrednego słuchacza. Znaleźć tam można bowiem wiele heroicznych i romantycznych tematów, sporo akcji, a wszystko to wykonane w dosyć prosty i klarowny sposób, bez zawiłych orkiestracji i popisywania się kunsztem w operowaniu atonalnymi formami. Z wypiekami na twarzy słucha się zatem dynamicznego, ale nie pozbawionego lirycznego akcentu, utworu, The Toy Cupboard, czy też zachowanego częściowo w technice mickey-mousingu utworu Golf. Dominującym elementem jest oczywiście element muzycznej akcji, wokół której skupia się właściwie większość melodyki. Sposobem budowania action-score, Eshkeri wchodzi nieco w logikę postępowania Alana Silvestriego z takich prac jak Noc w muzeum. Zupełnie jak wspomniany tu kompozytor, Ilan umiejętnie korzysta z dobrodziejstw pełnego składu orkiestry, prawie całkowicie rezygnując z kolei z bardziej wyrafinowanych form kreowania patosu, m.in. chóru. Moim skromnym zdaniem popełnia tu błąd, gdyż utwory takie jak Cliff Jump, lub Rooftop Chase aż proszą się o chociażby symboliczne partie chóralne. Da się też zauważyć pewne uproszczenia, jakie stosuje Eshkeri odnosząc się do symboli. Sceny dziejące się w Backingham zdobione są więc dostojną fanfarą, a wydarzenia rozgrywające się w Hong Kongu, prostym, orientalnym tematem.
Owszem, można mieć pretensję do Eshkeriego za prostotę jego partytury. Można narzekać, że zabrakło mu wyobraźni, bądź pomysłu na to, w jakim kierunku popchnąć ilustrację, aby brzmiała ona atrakcyjnie również poza obrazem. Pamiętajmy jednak, że sam film z założenia miał być groteskową parafrazą kina szpiegowskiego. Jeżeli rozpatrzymy muzykę Eshkeriego właśnie w takich kategoriach, okaże się, że jest to po prostu trafne dzieło. Płyta z soundtrackiem kierowana jest zatem głównie do fanów filmu… Co nie znaczy, że nie obeznany z tematem Kowalski nie będzie także czerpał przyjemności słuchając Johnny’ego Englisha: Reaktywacji.
Inne recenzje z serii: