Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Tyler Bates, Joel J. Richard

John Wick: Chapter 4

(2023)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 28-03-2023 r.

John Wick powraca. Ale tym razem celuje w sam szczyt organizacji, która uczyniła jego życie pasmem nieszczęść.

Żądza zemsty Johna Wicka pochłonęła już setki jeżeli nie tysiące nikczemnych istnień, a najnowsza odsłona przygód „Baby Jagi” ma realną szansę podwoić te statystyki. Trzygodzinne widowisko Chada Stahelskiego, to ostra jazda bez trzymanki i żywa definicja perfekcji w opracowywaniu choreografii walk z użyciem wszelkiego rodzaju broni palnej i białej. Można pomyśleć że i tym razem twórcy nic nie będą sobie robić z czegoś takiego jak fabuła, ale czwarta odsłona Johna Wicka trochę pod tym względem zaskakuje. Dosyć dużo miejsca poświęca bowiem ekspozycji i budowaniu dramaturgicznego zaplecza postaci, jakie na swojej drodze spotyka tytułowy bohater. Natomiast ślepą zemstę rewidować zaczyna coraz większa wątpliwość związana z tym, co dalej. Nie bez znaczenie jest porównanie Najwyższej Rady do hydry, której po obcięciu jednej z głów momentalnie wyrasta kolejna. Wszystko to sprowadza naszego bohatera do emocjonującego, ale i dobrze rozegranego finału, po którym (paradoksalnie) widz będzie chciał jeszcze głębiej wejść w ten podziemny świat. Optymistyczne wyniki finansowe czwartego rozdziału z pewnością nie umkną uwadze producentów i w najbliższej przyszłości otrzymamy pełnoprawną franczyzę związaną z omawianą tu serią.

Czy do tworzenia ścieżek dźwiękowych każdego kolejnego filmu angażowany zostanie duet Tyler Bates & Joel J. Richard? Całkiem możliwe, skoro po trzech filmach z serii John Wick otrzymali szansę po raz czwarty. Brzmienie ilustracji jakie zdefiniowali podczas prac nad pierwszym widowiskiem okazało się na tyle skuteczne, że kolejne odsłony franczyzy opierały się na nim jak na fundamencie. A nie jest ono zbyt skomplikowane, bo korzysta z prostych gitarowo-perkusyjnych konstrukcji skojarzonych z ambientową elektroniką. Tak sformułowana muzyka nie rościła sobie większej przestrzeni poza sekwencjami akcji lub scenami gdzie należało zbudować napięcie. Pozostałe luki wypełniała cisza oraz piosenki utylizujące klubowe lub rockowe brzmienia. Powstały w ten sposób quasi-teledyskowy przekaz działał jak magnes na żądnych wrażeń widzów. Ale każda kolejna część przerzucała większy ciężar odpowiedzialności za opisywanie filmowych wydarzeń na muzykę ilustracyjną. Do tego stopnia, że z trzeciej odsłony Wicka piosenki praktycznie zniknęły. Czy czwarty rozdział pogłębia ten trend?

To co można usłyszeć w pierwszych kilkudziesięciu minutach seansu jest niejako potwierdzeniem. Ścieżka dźwiękowa Batesa i Richarda odrywa od siebie tę rockową łatkę, aby przyjąć funkcję muzycznego narratora. Siłą rzeczy partytura musiała stać się bardziej otwarta na różnego rodzaju style i brzmienia – także te związane z egzotyką miejsc, gdzie aktualnie toczy się akcja. Częściej aniżeli w przypadku poprzednich części kompozycja posiłkuje się również orkiestrowymi środkami muzycznego wyrazu. Bynajmniej nie są to wymyślne konstrukcje, a raczej proste smyczkowe aranże wypierające ambient z uniwersalnego zastosowania w budowaniu dramaturgii. Nie znaczy to, że duet kompozytorski zupełnie rezygnuje z syntezatorów. Wręcz przeciwnie. Są one bardziej aktywne w kreowaniu rytmicznego zaplecza ścieżki dźwiękowej, niejako wypierając tym samym gitary i perkusje.

Wróćmy jednak na chwilę do orkiestry, która trochę zmienia wyobrażenie o tej muzycznej serii. Choć w jej obrębie na ogół niewiele się dzieje, to jednak uwagę zwraca motyw umierania. Po raz pierwszy daje o sobie znać w scenach rozgrywających się w hotelu Continetal Osaka. Ale tak na dobrą sprawę towarzyszy nam praktycznie przez całą drogę jaką przebywa John Wick, aby zmierzyć się ze swoim wrogiem, Markizem Vincentem de Gramot. Jest to melodia tak prosta w konstrukcji, że aż wręcz anonimowa, ale sprawdza się w swojej roli należycie. W zestawieniu z charakternym motywem tytułowego bohatera stanowi ciekawy miszmasz wyrywający kompozycję Batesa i Richarda z ciasnych ram rutyny. Aczkolwiek w całościowym ujęciu tak skonstruowana ścieżka dźwiękowa nie kradnie uwagi odbiorcy bardziej aniżeli piosenki, które w teledyskowym montażu zdobią sekwencję pościgu ulicami Paryża. Po raz kolejny można więc przyjąć umownie, że kompozytorzy wyszli z powierzonego im zadania obronną ręką. Po zakończonym seansie niejeden widz zechce sięgnąć po album soundtrackowy, by przekonać się o sile przebojowości tej mieszanki muzycznej.

Czyniąc to może się jednak poczuć rozczarowany. Pierwszy zawód związany jest z ilością opublikowanego materiału. Cyfrowy album wydany przez Lakeshore Records zawiera aż 85 minut muzyki, co biorąc pod uwagę monstrualny czas trwania samego filmu wcale nie wydaje się taką pokaźną liczbą. Niemniej charakter ilustracji poddaje pod wątpliwość serwowania aż tak obszernej listy utworów, przemawiających najczęściej smętnym underscorem. Kolejne rozczarowanie związane jest właśnie z „atrakcyjnością” owego materiału w indywidualnym starciu z odbiorcą. Nie będę zakrzywiał rzeczywistości jeżeli stwierdzę, że to najbardziej wymagający album z całej serii poświęconej Wickowi. Na takowy stan rzeczy składa się nie tyle mniejsza ilość przestrzeni, w jakiej mogłoby się pojawić przebojowe granie. Raczej to, że czwarty rozdział serii redefiniuje funkcję muzyki ilustracyjnej. Bardziej aniżeli metronomem odmierzającym tempo prowadzonej akcji staje się ona bowiem narratorem i nośnikiem posępnego nastroju. W snujących się smyczkowych frazach okraszonych subtelną elektroniką czuć zapach śmierci. I po raz pierwszy w przypadku tej serii ten zapach koncentruje się nie wokół oponentów Wicka, ale niego samego. Bohater uzmysławia sobie, że obrana przez niego droga jest podróżą w jedną stronę.

Jednorazową podróżą jest również niejako nasza przygoda z tym soundtrackiem. Cóż z tego, że sytuację próbują ratować rozsiane po cyfrowym albumie piosenki skoro nie zmieniają one ogólnego wrażenia dotyczącego samej ilustracji Batesa i Richarda. Muzyki która w warunkach filmowych robi to, co do niej należy, ale poza trzymającym w napięciu obrazem Stahelskiego nie ma większej racji bytu. Trudno tu nawet odnieść się do konkretnych przykładów wołających o większą uwagę odbiorcy. Być może będą to fragmenty, gdzie po raz pierwszy w serii usłyszymy partie chóralne? A może emocjonująca, finalna konfrontacja, która zrywa z dynamiką na rzecz klasycznego, westernowego wręcz pojedynku? Tak naprawdę bez wcześniejszego zapoznania się z filmem, podejmowane przez Batesa i Richarda środki muzycznego wyrazu mogą się wydać zupełnie niezrozumiałe. Zatem w pierwszej kolejności zachęcałbym do spróbowania swoich sił z widowiskiem Stahelskiego. Wbrew temu, co sugerować może czas trwania, będzie to jednak wspaniałe doświadczenie i wzruszający finał przygód płatnego zabójcy o pseudonimie Baba Jaga.

Najnowsze recenzje

Komentarze