Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Michael Giacchino

John Carter

(2012)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 10-03-2012 r.

Wpływ twórczości Edgara Rice’a Burroughsa na współczesne kino s-f porównać można tylko do fenomenu „Planet” Gustava Holsta w amerykańskiej muzyce filmowej. Gdy przyjrzymy się bliżej większości kultowych obrazów ostatniego półwiecza, będziemy zszokowani mnogością nawiązań do najpopularniejszej serii tego pisarza, serii o Johnie Carterze. Znane filmy Lucasa i Camerona pokazują dobitnie, że Hollywood przez wiele lat krążyło nieśmiale wokół planety Barsoom najwyraźniej bojąc się wylądować na jej powierzchni. Wcale mnie to nie dziwi. Stopień ryzyka porównywalny był do ekranizacji Władcy Pierścieni, a przecież wszystkie dotychczasowe próby „ujarzmienia” powieści Burroughsa okazały się jednym wielkim niewypałem. Jakież więc było poruszenie, gdy w roku 2007 studio Disney’a ogłosiło rozpoczęcie wstępnych prac nad realizacją projektu pod wymownym tytułem John Carter of Mars. Projektu, który summa summarum pochłonął ponad 250 milionów $ i prawie 5 lat z życia Andrew Stantona. Pieniądze nie trudno było wyłożyć, ale czy twórcy odrobili swoją pracę domową ze znajomości literatury? Ciężko powiedzieć. Z książkami Burroughsa za pan brat nie jestem, ale film Stantona pod względem fabularnym pozostawił mi (jako zwykłemu odbiorcy) wiele do życzenia. Niestety nie czas i miejsce na podejmowanie się krytyki filmowej, choć jak już wiadomo po pierwszych dniach wyświetlania Cartera, zyskał on dokładnie tyle samo swoich zwolenników, co przeciwników. Sytuacja ta w dziwny sposób przełożyła się również na sferę muzyczną tego projektu.

Odpowiedzialny za nią Michael Giacchino obala ostatnio wszelkie mity o negatywnych następstwach podejmowania się zbyt wielu zadań w tym samym czasie. Cóż, sztukę wychodzenia obronną ręką z nadgorliwości opanował w stopniu przynajmniej zadowalającym. Niemniej muszę przyznać, że z pewną obawą obserwuję ostatnio wielki hype na domniemany „geniusz” twórczy tego Amerykanina. Martwi mnie fakt, że w niektórych środowiskach traktowany on jest już na równi z Johnem Williamsem i nierzadko wręcz namaszczany na jego następcę. Owszem, podpisuję się pod wszystkimi opiniami dotyczącymi fenomenalnego wręcz rozumienia symfoniki oraz umiejętności budowania dobrych struktur melodyjnych. Niemniej osobowości na miarę Williamsa absolutnie w nim nie dostrzegam. Czemu? Odpowiedzmy sobie na dwa dosyć proste pytania. Ile w karierze Michaela Giacchino jest partytur rewolucyjnych, zmieniających dotychczasowy wizerunek tegoż gatunku w oczach zwykłego popcornożercy? Ile stworzył nieśmiertelnych tematów, do których odwołuje się nie tylko gatunek, ale cała współczesna kultura masowa? Specyficzne, oryginalne skądinąd, brzmienie oraz umiejętność zrozumienia filmu nie świadczą bynajmniej o geniuszu twórcy, tylko o jego genialnym usposobieniu w zakresie zadań do jakich jest desygnowany. Przyglądając się filmografii Giacchino nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jest ona pełna naprawdę solidnych i mocnych akcentów potwierdzających jedną z moich niegdysiejszych tez, że przyszłość muzyki filmowej nie leży u podstaw przebojowości, ale unikatowości brzmienia ścieżek dźwiękowych. Moim zdaniem era głośnych soundtracków kreujących ikony gatunku powoli umiera. Ustępuje miejsca pewnej uniwersalnej idei jakoby warsztat twórczy i wyznawana metodologia miały być gwarantem jakości. Wiele razy zderzamy się zatem z odgórnym szufladkowaniem kompozytorów i ocenianiem ich potencjału na podstawie dokonań z przeszłości. Czy trudno więc było okrzyknąć Johna Cartera megakultem zanim jeszcze trafił on w formie soundtracku na półki sklepowe? Nie. Znacznie trudniej jest potem bronić swojej pozycji, bo jak doskonale wiemy, słowo raz powiedziane pozostanie i będzie świecić lub kopcić, uzdrawiać lub czadzić całe pokolenia…

Problem Cartera nie leży jednak w tym, że jest on przereklamowany. Ten powściągliwy wstęp miał na celu odcięcie się od wszelkiego rodzaju ochów i achów towarzyszących procesowi powstawania ścieżki dźwiękowej do filmu Stantona. Wbrew pozorom John Carter jest dokładnie tym, czego oczekiwałem. Jest przede wszystkim partyturą skrojoną na miarę możliwości jego filmowego odpowiednika. Kino przygodowe w wykonaniu Giacchino to nie tylko pełna wrażeń podróż poprzez klarowną tematykę i szeroki wachlarz nastrojów budujących specyficzny baśniowy klimat partytury. To również wspaniały popis kompetencji twórcy w zakresie doboru konwencji i aparatu wykonawczego. Z tego między innymi powodu zawsze znajdzie się jakiś fragment, który w sposób szczególny ostanie się w pamięci nawet zwykłego popcornożercy. W mojej pamięci zagościł na przykład krótki, stylizowany na walc, utwór Gravity of the Situation, towarzyszący scenie odkrywania przez głównego bohatera problemów z… grawitacją. Co ciekawe, wyniesione z sali kinowej wrażenia znajdują również swoje potwierdzenie w materiale umieszczonym na albumie soundtrackowym. Jeszcze większym zaskoczeniem jest ogólnie panujące przeświadczenie jakoby album ten w zupełności wyczerpywał potencjał kompletnej ścieżki dźwiękowej. Owszem, zabrakło kilku ładnie brzmiących utworów (m.in. ze scen poprzedzających transfer Cartera na Barsoom), ale nie widzę powodów do większych zmartwień. 75-minutowy krążek wydaje się optymalnym rozwiązaniem nawet dla najbardziej wymagającego słuchacza.



Kompozycja rozpoczyna się prawie ośmiominutowym utworem, A Then For The Worse, wprowadzającym słuchacza w barwne, aczkolwiek pełne konfliktów uniwersum powieści Burroughsa. Już w pierwszych sekundach zapoznajemy się ze szkicem tematu przewodniego, jednakże pełne rozwinięcie tej melodii następuje dopiero w utworze Get Carter, stylistycznie odnoszącym się do klasyki hollywoodzkich westernów. Spytacie czemu akurat takiej? Cóż, czas i miejsce akcji niejako zobligowały kompozytora do pogrzebania w twórczości Bernsteina. Giacchino nie poprzestaje bynajmniej tylko na tych wzorcach. Cała jego partytura zdaje się być triumfalnym pochodem poprzez największe dokonania w muzyce filmowej. Ale oprócz klasyków, na tapetę brani są również współcześni symfonicy, ot chociażby Elliot Goldenthal. Gdy przysłuchamy się mistycznemu motywowi z The Blue Light Special przed oczami stanie nam niedoceniona przez krytyków ścieżka dźwiękowa do Final Fantasy. Chóralny motyw z Thark Side Of Barsoom przypomni nam natomiast muzykę do Avatara. I można tak wymieniać w nieskończoność. Nie w tym jednak rzecz. Może John Carter do rewolucyjnych tworów nie należy, ale nadrabia specyficzną estetyką i stosunkowo dobrym wyczuciem filmu.


Niemniej po raz kolejny muszę odnieść się w tym miejscu do kwestii oryginalności. Tym razem jednak w muzyce akcji, która stale wywleka na wierzch te same, od lat niezmienne w warsztacie Giacchino, problemy. Choć technicznie prezentuje się ona bez zarzutu, a pod względem stylistycznym w piękny sposób sięga do źródeł Klasycznej Partytury Filmowej, to jednak sam fakt zamykania sfery melodyjnej w ciasnych ramach rutyny wpływa moim zdaniem negatywnie na odbiór całości. Ileż bowiem można odnosić się do tych samych wartości rytmicznych stale przypominających jeden i ten sam utwór oparty tylko na zmiennych podstawach melodyjnych?! Sab Than Pursues The Princess nie kryje się nawet z bezpośrednimi nawiązaniami tematycznymi. Jeżeli przyjrzymy się bliżej ścieżkom dźwiękowym do Mission: Impossible 3 oraz Medal of Honor: Airborne przekonamy się w czym dokładnie rzecz. Mało? Fani Star Treka z pewnością odnajdą coś dla siebie w zdobiącym finałową walkę, hiperdramatycznym The Fight For Helium. Pocieszającym wydaje się fakt, że wszystkie te rażące „inspiracje” rozmywają się w natłoku efektów dźwiękowych i splendorze scen batalistycznych, a pojawiający się od czasu do czasu temat Cartera tylko przypomina o istnieniu czegoś takiego jak muzyka akcji.

Nie twierdzę jednak, że płyta z soundtrackiem jest gorszą formą poznania. Że dostarcza mniej wrażeń, aniżeli ten sam materiał usłyszany w filmie Stantona. Wręcz przeciwnie. Album od Walt Disney Records to prawdziwa gratka dla miłośników dobrze napisanej i zaaranżowanej muzyki orkiestrowej. Muzyki nie stroniącej rzecz jasna od siermiężnej akcji, ale dostrzegającej również pewną dozę dramatu w tym, co spotyka tytułowego bohatera. Giacchino nigdy nie odwracał się plecami od potrzeby angażowania charakterystycznych i łatwo zapadających w pamięć melodii. Temat Cartera jest tylko przedsionkiem do prawdziwej kopalni różnego rodzaju motywów kształtujących wizerunek partytury. Najwięcej o wartości takowej mówią jednak sceny o większym zabarwieniu emocjonalnym. Posłuchajmy utworu Carter They Come, Carter They Fall, a przekonamy się, że łączenie patosu z melancholią przychodzi kompozytorowi z niesłychaną lekkością. Czyni to rzecz jasna w sposób jak najbardziej zrozumiały dla wychowanego na klasycznych hollywoodzkich partyturach, słuchacza.



Etnika? Giacchino nie eksperymentuje zbytnio na tym polu, pozwalając sobie tylko na standardowe „pustynne” ślizganie się po skalach arabskich. Moim zdaniem słusznie. Unika bowiem nadwyrężania aspektu rozrywkowego całej produkcji. O wiele bardziej wczuwa się natomiast w element mistyczny, którego zarówno w obrazie Stantona, jak i w partyturze Amerykanina jest aż nadto. Obecność takowego zaakcentowano charakterystycznymi partiami chóralnymi. Trzeba nam jednak rozdzielić chóralną mistykę od elementu akcji wyrażanego w apokaliptycznych frazach. Sztandarowym przykładem wykorzystania tych demonicznych wokali jest utwór The Prize Is Barsoom, gdzie masywny chór podkreśla epicki wymiar opisywanej sceny. Szkoda tylko, że pozbawiony „przestrzeni” miks Dana Wallina sprowadza ową epikę do szorstkiego, odartego z naturalistycznej wymowy, brzmienia. O gustach i preferencjach brzmieniowych kompozytorów nie powinniśmy jednak dyskutować…



Album zamyka prawie dziewięciominutowa suita John Carter Of Mars stanowiąca (jak można było się spodziewać) epilog filmu Santona. Przyznam, że był to jedyny utwór na płycie, do którego nie mogłem się przekonać. Dopiero doświadczenie filmowe pozwoliło mi zaakceptować to nieco zbyt leniwe i „przeintelektualizowane” zakończenie.

Bez względu na efekty tej pracy, trzeba przyznać, że Giacchino bardzo dobrze bawił się przy realizacji Johna Cartera. Świadczy o tym nie tylko treść muzyczna (choć ona z wiadomych względów jest najważniejsza), ale i pełna ironii tytulatura utworów. Bez wątpienia jest to jedna z bardziej udanych kompozycji Michaela ostatnich lat. Choć daleko jej do miana geniuszu, to spełnia praktycznie wszystkie wymogi gatunkowe. Z niecierpliwością wyczekuję kolejnych projektów i mam nadzieję, że oswobodzą one kompozytora z coraz mocniej zatrzaskujących się na jego wyobraźni kajdan rutyny i maniery.

Najnowsze recenzje

Komentarze