Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Benjamin Wallfisch

It (To)

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 23-09-2017 r.

Kiedy wytwórnia Warner Bros. podzieliła się informacją o planowanej kinowej adaptacji kultowego horroru To (It), wielu koneserów westchnęło ciężko, mając w pamięci dziesiątki nieudolnie „uwspółcześnionych” klasyków. Nie tym razem. Stojący za kamerą Andy Muschietti podszedł do sprawy bardzo rzeczowo. Biorąc na warsztat literacki pierwowzór w wykonaniu Stephena Kinga, postanowił dosyć szczegółowo wgryźć się w jego fabułę, tworząc jeden z najdłuższych horrorów w historii tego gatunku (135 minut). Oczywiście nie wszystko mogło znaleźć się w tym widowisku. Na kontrowersyjne sceny o charakterze seksualnym spuszczono zasłonę milczenia, a i niektóre wątki poboczne rewidowane były potrzebą utrzymania w miarę płynnej narracji. Ostatecznie udało się jednak stworzyć bardzo interesujące kino, z pewnością warte uwagi wszystkich miłośników prozy Kinga, którzy telewizyjnej ekranizacji z 1990 roku zarzucali obcesowe obejście się z treścią opasłej książki. I jakby potwierdzeniem tego umiarkowanego zachwytu były nie tylko dobre recenzje, ale i doskonała frekwencja w kinach, stawiająca dzieło Muschiettiego w szeregu najbardziej dochodowych horrorów wszechczasów. Powstanie kontynuacji tego hitu jest więc tylko kwestią czasu.

Kwestią czasu jest również zaszufladkowanie Benjamina Wallfischa jako kompozytora parającego się muzyką do filmów grozy. Tylko w tym roku odpowiedzialny był bowiem za trzy obrazy z tego gatunku. Na początku zachwycił świetnie skonstruowanym Lekarstwem na życie, by kilka miesięcy później rozczarować prequelem kultowej Annabelle. Oczekiwania względem ścieżki dźwiękowej do To stały więc pod znakiem ostrożnego entuzjazmu, który po premierze obrazu okazał się na wagę złota. Jak można bowiem inaczej wyrażać się o pracy Wallfischa, jak nie o skrojonej na miarę filmowych potrzeb, ilustracji?



Już na wstępie należałoby rozliczyć się z jednej dosyć ważnej powinności – kwestii porównania ścieżki dźwiękowej Richarda Bellisa z telewizyjnego poprzednika do tworu Wallfischa. Otóż wszelkie próby porównania nie mają tu najmniejszego sensu, jak i najmniejszego sensu nie ma porównanie filmu z 1990 roku do współczesnej ekranizacji. Oba widowiska zanurzone są w zupełnie odmiennej stylistyce, zupełnie inna jest filozofia podejścia do literackiego oryginału, a i nie oszukujmy się – spora przepaść dzieli te dwie produkcje na płaszczyźnie realizacji. O ile więc symfoniczno-elektorniczne tekstury sprawdzić się mogły w miniserialu Wallace’a, to w kinowej adaptacji byłby już zbyt uporczywym tłem. Wallfisch bynajmniej zupełnie nie zrezygnował z syntetycznych form urozmaicania faktury muzycznej. Elektronika wydaje się ciekawym wsparciem ilustracji scen grozy, ale tylko wtedy, kiedy budzą się w kompozytorze wszystkie demony nabyte w fabryce dźwięków RCP. Takowych jest całkiem sporo, ale o tym w dalszej części tekstu. Wartym odnotowania jest fakt, że mimo osadzenia fabuły w latach 80., Wallfisch szczędzi nam wymęczonych retro-synthów – tak modnych ostatnimi czasy w kinie i muzyce. Swoją pracę stara się czynić jak najbardziej organiczną, posługując się klasycznymi formami muzycznego wyrazu.


Dosyć klasyczna, jeżeli nie „ograna” już w gatunku, wydaje się konstrukcja całej ścieżki. Cała kompozycja utrzymana jest więc w mroczno-melancholijnym tonie, z drobnymi tylko przebłyskami bardziej entuzjastycznych / romantycznych fragmentów. Warto odnotować, że sama warstwa tematyczna prezentuje się (na papierze) bardzo okazale. Wszak obok smutnego motywu żyjącej w strachu społeczności Derry, mamy tutaj szereg pośrednich melodii kojarzonych z głównymi bohaterami. W zależności od sytuacji w jakiej się oni znajdują i całego zaplecza problemów, z jakimi się mierzą w domu, melodie te przemawiają mniej lub bardziej umiarkowaną liryką. Nie są to jednak na tyle charakterne idiomy, by jakkolwiek konkurować ze wspomnianych wcześniej motywem miasteczka Derry. Takowy jest dosyć ścisło powiązany zarówno z miejscem toczącej się akcji, jak i tytułowym antybohaterem – klaunem o imieniu Pennywise. Co ciekawe wyprowadzany jest również w kontekście małego chłopca, Georgiego, z którym dosyć szybko zapoznajemy się i rozstajemy już na początku filmu. Niemniej jego historia jest ważnym tłem i motorem napędzającym działanie grupki bohaterów, jak i samego potwora. Od strony teoretycznej wszystko prezentuje się więc zacnie. Ale jak ścieżka dźwiękowa Benjamina Wallfischa wypada w praktyce?

Tutaj ciężko o jednocznaczą opinię. Z jednej strony mamy bowiem świetnie wkomponowaną w scenerię i montaż, lirykę – odpowiednio wyeksponowaną w dźwiękowym miksie i czyniącą kawał dobrej roboty. Z drugiej strony, wszystkie sceny grozy wydają się pod względem muzycznym bardzo ubogie, bazujące na pokutujących w branży schematach i po prostu słabo zrealizowane. Pomijam fakt żerowania na filmowym montażu w budowaniu napięcia i uwalnianiu go w ujęciach o charakterze „jump scare”. Najgorszy w tym wszystkim wydaje się pomysł zarzynania dynamiki, ocierającej się w wartościach szczytowych o zniekształcenia dźwięku. Gdy weźmiemy pod uwagę fakt dołączania do faktury muzycznej przetworzonych, dziecięcych głosów, wtedy metoda ta nabiera rumieńców. Szkoda tylko że dosyć szybko palona jest niezbyt przemyślanym miksem stawiającym ten produkt bardziej w szeregu sound designerskich eksperymentów trzecioligowych graczy RCP, aniżeli gruntownie przemyślanych i zrealizowanych z polotem struktur. Druga połowa filmu jest pod tym względem najbardziej irytująca. I całe szczęście daremny wysiłek kompozytora rewidowany jest przez niezbyt łaskawy dźwiękowy miks, faworyzujący wszystko to, co dzieje się na ekranie, oczywiście kosztem hałaśliwego tworu Wallfischa.



W takiej konfiguracji stosunkowo trudno wzbudzić w sobie chęć sięgnięcia po album soundtrackowy. Byłoby to jakkolwiek wykonalne, gdyby wydawcy z WaterTower Music oddali w nasze ręce zgrabnie przemontowany, krótki album, zawierający highlighty ścieżki dźwiękowej. Niestety wytwórnia i produkujący to słuchowisko kompozytor poszli zupełnie inną drogą. Postanowili skarcić odbiorcę (bo inaczej tego nazwać nie mogę) dwupłytowym kolosem, zawierającym łącznie blisko półtorej godziny materiału muzycznego. Tych, którzy sądzą, że oto opublikowano każdą nutę, jaka wybrzmiała w filmie Muschiettiego muszę głęboko rozczarować. Do skompletowania tej muzycznej układanki brakuje jeszcze kilku elementów, tak samo, jak i filmowej chronologii, z którą autorzy albumu obchodzą się dosyć umownie. Pytanie tylko czemu miała służyć taka forma prezentacji ścieżki dźwiękowej Wallfischa? Z estetyką i przyjemnością odbioru rozmija się to zupełnie, co przy miałkiej treści samej ilustracji wydaje się dodatkowym obciążeniem. Problemem wydaje się nawet wskazanie konkretnych utworów, które można rekomendować do indywidualnego odsłuchu. W takich przypadkach z łezką w oku wspominam albumy soundtrackowe do filmów grozy wydawane przez Christophera Younga – gruntowanie przemontowane i zazwyczaj skupiające się na opowiadaniu pewnej historii.

Cóż, możemy tylko żałować, że ten projekt nie powędrował na ręce chociażby wspomnianego wcześniej Christophera Younga. Tak dobrze zrobione kino zasługuje na odpowiedni, stojący na wysokim poziomie konstrukcyjno-wykonawczym, argument muzyczny. Niestety ścieżka dźwiękowa Benjamina Wallfischa do filmu To jest tylko kolejnym funkcjonalnym tworem, o którym zapominamy tak szybko, jak tylko opuszczamy salę kinową. Jaki jest więc sens rekomendowania długiego, męczącego albumu soundtrackowego? Chyba taki sam, jak porównywanie go do świetnego Lekarstwa na życie, czyli żaden. Miejmy tylko nadzieję, że przy okazji ewentualnej kontynuacji widowiska Muschiettiego, Wallfisch wykaże się większą fantazją. O ile zostanie zatrudniony…


Najnowsze recenzje

Komentarze