Mumia, która miała zapoczątkować serię remake’ów kultowych filmów grozy sprzed kilkudziesięciu lat, pogrzebała te plany w piaskach finansowej wtopy. Kolejne projekty niedoszłego „Dark Universe” albo odwołano, albo oddano w ręce Jasona Bluma – producenta zyskującego sławę dzięki hurtowo produkowanym (za niewielkie pieniądze) filmom grozy. I taki też los spotkał film Niewidzialny człowiek (The Invisible Man), będący luźną ekranizacją powieści George’a Wellsa na bazie której powstał film z 1933 roku o tym samym tytule. Najnowsze dzieło studia Blumhouse w niewielkim stopniu nawiązywało do przedstawianych tam treści. Właściwie jedynym wspólnym elementem okazał się wątek ekscentrycznego naukowca, który dzięki swojemu cudownemu wynalazkowi staje się niewidzialny. Śledzimy więc losy pewnej kobiety (Cecilia), która ucieka od apodyktycznego, sprawującego nad nią totalną kontrolę, partnera. Ukrywając się przed nim u przyjaciół swojej siostry, pewnego dnia dowiaduje się, że Adrian popełnia samobójstwo. Kobieta nie daje temu wiary, bo wokół niej zaczynają się dziać różne dziwne rzeczy. Dziwnie (a przynajmniej dosyć niekomfortowo) można się również poczuć oglądając ten film. Thriller Leigha Whannella nie grzeszy bowiem dynamiką typową dla współczesnego kina grozy. Przeprowadza widza przez kolejne wątki dosyć niespiesznie, pozwalając mu wgryźć się w głowę głównej bohaterki. I mimo uciekania się do sztampowych tricków, twórcy mieli w zanadrzu kilka ciekawych twistów. Zatem w morzu byle jakich produkcji od Blumhouse, Niewidzialny człowiek jawi się jako dzieło co najmniej ponadprzeciętne. Ciepło przyjęte przez krytykę oraz widownię, która tłumnie stawiła się do kin, pozwalając producentom myśleć o kolejnych filmach tego pokroju.
Jednym z pomysłów na zbudowanie specyficznego klimatu Niewidzialnego człowieka było pozostawienie większości filmu na pastwę ciszy. Ścieżka dźwiękowa miała tylko dopowiadać niektóre sceny – trafiać w punkt lub po prostu dynamizować akcję. I do tego zadania postanowiono zatrudnić Benjamina Wallfischa, który w kinie grozy niejedno już zaprezentował. A nie zawsze otrzymywaliśmy od niego to, czego można było oczekiwać po gruntownie wykształconym kompozytorze. W każdym razie Wallfisch dowiedziawszy się o angażu, celowo unikał kontaktu z filmowym klasykiem z 1933 roku. Tym bardziej było to zasadne, gdyż wersja montażowa, którą otrzymał do pracy nie zawierała żadnej muzyki tymczasowej, pozostawiając Brytyjczyka bez jakichkolwiek wskazówek czy sugestii, jak ma komponować. Tak daleko idącą wygodę twórczą można było przekuć właściwie na dowolną w treści ilustrację. Co więc zrobił Benjamin Wallfisch? Wszedł do swojej strefy kompozycyjnego komfortu.
Muzyka jaką zaproponował Brytyjczyk od strony koncepcyjnej wygląda dosyć wiarygodnie. Oto bowiem ścieżkę dźwiękową podzielił na dwie sfery działania, podporządkowując je dwóm postaciom, wokół których budowana jest historia. Motyw ofiary, którą jest Cecilia oscyluje wokół herrmannowskiej, melancholijnej liryki. W ruch idą więc powolne, rozciągłe frazy smyczkowe, na które nanoszone są dźwięki fortepianu. W tej akurat kwestii nie ma mowy o większym zaskoczeniu, bowiem Wallfisch podobne zabiegi w kinie grozy stosował od dawna. Mniej oczywiste jest natomiast to, co dzieje się wokół tytułowego, niewidzialnego człowieka. Idea stworzenia brutalnej w wymowie ilustracji, odwołującej się przy okazji do technologicznych wątków, przybrała tutaj nieoczekiwaną formę. Mianowicie w pełni elektroniczną, dubstepową linię basową, na którą nakładane są wszelkiej maści, przetworzone dźwięki. Powstały w ten sposób, chaotyczny miszmasz, bardziej aniżeli muzykę przypomina stockowy zbiór dźwiękowych „one-shotów”, wykorzystywanych do produkcji trailerów. Cóż, po prostu nie współgra to z obrazem. Tym bardziej dziwi fakt, że montażyści faworyzowali ilustrację w dźwiękowym miksie. Podobnie jest z liryką przypisaną Cecylii. Tak głośno podłożonej muzyki próżno szukać w większości analogicznych obrazów. Zdecydowanie za głośno, o czym niech świadczy fakt, że w trosce o swój słuch, miałem ochotę po prostu wyjść z sali. I wychodząc (bez znaczenia czy przedwcześnie, czy też po zakończonym seansie) raczej nie będziemy pałali chęcią do zmierzania się z tą ilustracją w domowym zaciszu.
Mimo tego w dniu premiery obrazu na rynku pojawił się cyfrowy album soundtrackowy. Wydany nakładem Back Lot Music zawierał 50-minutowy materiał, który zawiera niemalże wszystko, co wybrzmiało w filmie Whannella. Pominięto tylko kilka króciutkich fragmentów pełniących funkcję przejściówek między scenami. Czy tak skonstruowane słuchowisko ma prawo zainteresować odbiorcę? Odpowiedź jest banalnie prosta – nie.
Rozdarcie pomiędzy smyczkową liryką, a eksperymentatorską elektroniką nie sprzyja czerpaniu jakiejkolwiek przyjemności ze słuchania tego soundtracku. Choć wstęp w postaci Cobolt wydaje się obiecujący, to już następujący po nim Escape skutecznie rozwieje nadzieje na łatwą w obyciu ilustrację. Ale i w tak prowadzonej żonglerce stylistycznej można się jeszcze jako tako odnaleźć. Oto bowiem na horyzoncie kilka smyczkowo-fortepianowych kawałków pokroju He’s Gone, czy Make It Rain. Niestety końcówka albumu jest już drogą przez mękę – jedną wielką ścianą dźwięku, która rzekomo w filmie pełnić ma rolę muzycznej akcji. Intensywna, napastliwa mieszanka elektronicznych sampli dokucza jeszcze jedną kwestią. Mianowicie fatalnym miksem, zrównującym wszystko do jednego poziomu oraz twardą kompresją. W ten oto sposób wydumane eksperymenty Benjamina Wallfischa sprowadzane są do istnej papki dźwiękowej. I w końcówce, niejako na osłodę, otrzymujemy spowity smutkiem Denouement – być może najlepszy utwór, jakie znajdziemy na tym albumie.
Nie zmienia to jednak kiepskiego wrażenia, jakie robi na odbiorcy soundtrack do Niewidzialnego człowieka. Zadziwiające jak koncertowo Benjamin Wallfisch zmarnował szansę na stworzenie czegoś unikatowego. Nie będę dobijał tej pracy porównaniami do ścieżki dźwiękowej Goldsmitha z Człowieka widmo – filmu, który przecież inspirowany był tą samą powieścią Wellsa. Brytyjczyk poszedł po linii najmniejszego oporu, dostarczając widowisku Whannella działającą na słowo honoru, przeszarżowaną ilustrację. Oprawę muzyczną, która poza obrazem właściwie nie ma żadnej racji bytu. Pojedyncze, liryczne wynurzenia nie ratują fatalnego całokształtu Niewidzialnego człowieka. Przykro patrzeć jak Wallfisch marnuje swój potencjał na takie przestrzelone, nieodparte szeroko pojętą jakością, pomysły.