Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Kwong Wing Chan

Infernal Affairs (Piekielna Gra)

(2002)
-,-
Oceń tytuł:
Mariusz Tomaszewski | 15-04-2007 r.

Ostatnio natchnęło mnie do zastanowienia się nad ciekawym zagadnieniem. Chodzi mianowicie o remake’i niektórych filmów. Nie mam tu na myśli tak popularnego ostatnio King-Konga. Moją uwagę przyciągnęły filmy z Azji, które tak bardzo spodobały się Wujkowi Samowi, że ten postanowił hurtowo wykupywać prawa do ich realizacji. Dzięki temu mieliśmy wątpliwą przyjemność bać się (z) Buffy przy najnudniejszym filmie ubiegłego roku The Grudge oraz dwa razy zatoczyliśmy Krąg wraz z Naomi Watts. Jednak to dopiero początek. Na horyzoncie czeka na nas The Eye, Oldboy (Boże uchowaj), czy Infernal Affairs, które skrywa się pod tytułem The Departed. Kontynuując swoją myśl zacząłem się zastanawiać, czy to działa w drugą stronę? Mianowicie, czy np. Azja lub Europa kopiuje tak bezczelnie amerykańskie pomysły? Na to pytanie odpowiedź nie jest taka prosta. Z pozoru wydaje się, że nie, a przyczyny mogą być dwie. Pierwsza (o dziwo lansowana przez Amerykanów) jest taka, że Hollywood za żadne skarby nie sprzedałoby praw do swoich wspaniałych filmów. Bardziej popularna i prawdopodobna opcja jest taka, że po prostu te filmy są za słabe, żeby ktoś chciał je skopiować, a jeśli już trafi się perełka, to i tak nie doczekamy się lepszej ekranizacji, zatem nie ma sensu się za to zabierać. I wszystko byłoby piękne, gdyby nie to, że niektórzy samobójcy naprawdę zabierają się za remake’i wielkich hitów. W swoich poszukiwaniach trafiłem na to. Skutecznie zniechęciło mnie to do jakiejkolwiek dalszej polemiki na ten temat.

Infernal Affairs nie mógł być filmem przeciętnym, skoro zdobył mnóstwo nagród i amerykanie postanowili nakręcić własną wersję tejże produkcji. Z niekłamaną ciekawością obejrzałem więc obraz, który przez wielu został okrzyknięty kultowym. Z resztą zdążył doczekać się już dwóch kontynuacji, a to też o czymś świadczy. O filmie powiem tylko tyle, że jest to bardzo dobre kino policyjne. Nie ma tu pościgów i strzelanin a’la Matrix, za to w zamian otrzymujemy świetnie nakreślone postaci, dobry scenariusz i solidną grę aktorską. To co również zwróciło moją uwagę, to muzyka, którą piekielnie ciężko zaszufladkować. Mamy tutaj bowiem do czynienia z niesamowitym mariażem gatunkowym.

Nie za bardzo wiem, od której strony zabrać się za ten album, toteż zacznę najbardziej klasycznie, czyli od początku. Entering the Inferno to mistyczny utwór, który na pozór bardziej pasuje na otwarcie chińskiej wersji Indiany Jonesa, niż do thillera policyjnego. Ale tak naprawdę to nic z tego albumu nie pasuje do opowiadanej tu historii, a w filmie świetnie wypada. Zaiste fenomen… Wracając do pierwszego tracku, mamy tu do czynienia z delikatnym powiewem etniki. Film jest ‘Made in Hong-Kong’, ale dla takiego ignoranta jak ja, Hong-Kong, Chiny, Japonia… to prawie to samo. Nie trudno się więc domyślić, że pisząc o etnice mam na myśli muzykę tak charakterystyczną dla kultury dalekiego wschodu. Podobnie sprawa ma się z If I Were Him. Utwór utrzymany w szybkim tempie również zahacza w swej melodyce o azjatyckie brzmienia. Goodbye Master to prawdziwa perełka zarówno w filmie, jak i na albumie. Istny wyciskacz łez (no co, i prawdziwy mężczyzna musi sobie czasami popłakać 😉 ). Jest to wolna, bardzo smutna melodia prowadzona przez subtelny wokal. Prym wiedzie fortepian, a towarzyszy mu trąbka i skrzypce. Zdecydowanie najpiękniejszy utwór na płycie, który możemy usłyszeć jeszcze w Goodbye Master, Goodbye, z tym, że tu występuje w krótszej wersji. Zanim zdążymy otrzeć łzy, czeka na nas Let me Quit, który brzmi zupełnie jak muzyka Zimmera z Black Hawk Down. Słuchając tego mam wrażenie, że jestem w Mogadiszu, a nie w Hong-Kongu. Ponownie perkusja, etnika i znajome akordy na gitarę elektryczną. Brzmi bardzo znajomo… Następny utwór przypomina znowu swoją charakterystyką Goodbye Master. Ponownie wolna melodia z kobiecym wokalem. Całość bardzo przypomina kołysankę. Salute zaczyna się od solówki na trąbkę. Temat ten bardzo kojarzy mi się z The Rock… Wydaje mi się, że wystarczająco zobrazowałem różnorodność, jaka panuje w tej muzyce.

Nazwisko kompozytora jest mi tak samo obce, jak Wam. Kwong Wing Chan urodził się w Hong-Kongu (nie mylić z King-Kongiem) i jest również odpowiedzialny za ilustrację muzyczną do kolejnych dwóch części Infernal Affairs. Jego dotychczasowa filmografia jest dla mnie co najmniej tak samo tajemnicza jak pismo klinowe, więc musimy obejść się bez bliższego zapoznania się z twórczością tego ciekawego artysty.

Jak już pisałem na początku, chcąc zapoznać się z tą muzyką musimy być przygotowani na istny miszmasz geograficzno-stylistyczno-artystyczny. Najwyraźniej kompozytor nie widział żadnych przeszkód w wykorzystaniu wcześniej sprawdzonych metod na napisanie solidnej ścieżki dźwiękowej. Zebrał wszystko co najlepsze z przeróżnych gatunków, dobrze wymieszał i wsadził to do jednego worka. Mimo iż cierpi na tym oryginalność, należą się brawa w dobie tak bezbarwnych ścieżek rodem z Hollywood. Co ciekawe, amerykański remake wyreżyseruje Martin Scorsese, a muzykę napisze jego ostatnio nadworny kompozytor, Howard Shore. Z tym, że tam triadę zastąpi irlandzka mafia, toteż można spodziewać się celtyckich brzmień. Fakt, akurat celtyckich korzeni brakuje u Kwong Wing Chana, ale może dzięki Shore’owi zwiedzimy Brytanię.

Osobiście nie przepadam za azjatycką kulturą, jednak od czasu do czasu trafiają się prawdziwe rarytasy. Kto wie, może czas najwyższy przestać wynosić na piedestał hollywoodzkich wyrobników, a zacząć oglądać się w kierunku mniej znanych twórców.

Najnowsze recenzje

Komentarze