Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Kodo

Hunted, the (W potrzasku)

(1995)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 22-02-2019 r.

Wschodnia Azja od dekad inspirowała Holywood. Z początku były to filmy głównie o wojennej, ewentualnie postwojennej, tematyce, lecz z czasem wpływy orientu rozprzestrzeniły się także na inne gatunki. Odcisnęło to swój ślad na kompozytorach, którzy w tego typu obrazach musieli coraz częściej inkorporować do swoich partytur elementy zaczerpnięte z tamtejszej kultury. Instrumenty ludowe, w tym jakże charakterystyczne perkusjonalia, oraz skala pentatoniczna w przeciągu dekad co raz częściej dzieliły miejsce na partyturze z bardziej tradycyjnymi środkami wyrazu (orkiestra, elektronika). Jednym z filmów, w których decydenci pokusili się o zmaksymalizowanie dalekowschodniej estetyki w ścieżce dźwiękowej, jest dziś już trochę zakurzony sensacyjniak W Potrzasku J.F. Lawtona. Zrealizowany w 1995 roku obraz opowiada o nowojorskim biznesmenie Paulu (w tej Christopher Lambert), który planuje pomścić swoją kochankę, Kirinę, zamordowaną w Tokio z rąk japońskich ninja. Pomaga mu w tym doświadczony samuraj, Takeda.

W potrzasku, jak widać, jest więc filmem mocno zakorzenionym w dalekowschodniej, a konkretnie japońskiej, stylistyce. Mamy tu sporo odwołań do ichniejszej kultury, nie zabrakło również, całkiem efektownych swoją drogą, pojedynków na katany. Ukierunkowanie ścieżki dźwiękowej w stronę Kraju Kwitnącej Wiśni wydaje się zatem oczywiste. O jej stworzenie poproszone zostało Kodo (a konkretnie jej dwóch członków – Motofumi Yamaguchi i Leonard Eto), powstała w 1981 roku grupa perkusistów, grających na przeróżnych odmianach bębnów taiko. Słynący ze specyficznych koncertów zespół, podczas których jego członkowie nie stronią od prężenia swojego ciała, dziwacznych min i, oczywiście, intensywnego walenia w bębny, dostała od decydentów jasne wskazówki.

Koncept obrany przez Kodo jest dość prosty i oczywisty. Sekwencje walk, których w filmie nie brakuje (w końcu to sensacyjna produkcja), zilustrowane zostały przez najbardziej typowe dla zespołu brzmienie – charakterystyczne taiko. Nie jest to jeden instrument, lecz szereg rozmaitych bębnów, różniących się od siebie barwą dźwięku. Członkowie japońskiej grupy pozwalają sobie na szereg związanych z nimi eksperymentów, konfrontując ze sobą poszczególne odmiany w różnych układach i tempach (gdzieniegdzie, w formie asysty, pojawia się również shinobue, bambusowy flet). Większość utworów jest bardzo dynamiczna, co sprawdza się oczywiście jako ilustracja scen akcji, a ponadto, poprzez niejako militarny wydźwięk taiko, sprawnie wtapia się w historię amerykańskiego biznesmena, który wypowiedział wojnę oprawcom swojej ukochanej. Tego typu utworów jest bez liku, a zatem można powiedzieć, że omawiana ścieżka dźwiękowa ścieżka dźwiękowa dudnieniami i pulsacyjnymi rytmami stoi.

Odstępstw od tego typu brzmień jest bardzo niewiele. Jedynie materiał dramatyczny, związany z ukochaną Paula, czyli Kirina’s Theme, wyłamuje się z ram wręcz nieprzerwanie tętniących taiko. Po pierwsze, zwraca na siebie uwagę stosunkowo wyrazistą melodią, od czego stronią utwory akcji, a do tego wyróżnia się zastosowaniem syntezatorów (choć znajdziemy na soundtracku także wersję na flet bambusowy). Muszę jednak powiedzieć, że sama melodia nie jest szczególnie interesująca, raczej przechodzi się obok niej z obojętnością, a ponadto wykorzystana elektronika, mi osobiście kojarząca się z wczesnymi pracami Ryuchiego Sakamoto, nawet w roku 1995 roku mogła brzmieć już odrobinę przestarzale. Trzeba jednak przyznać, że ów temat wprowadza trochę urozmaicenia do materiału. Jest jeszcze motyw Oshimy, tym razem jednak stricte odwołujący się do japońskich tradycji muzycznych – obok taiko zastosowanie znalazło tutaj również koto, instrument strunowy.

O ile w kontekście filmowym wszystko zdaje się pracować bez zarzutu, a ponadto sam pomysł na score należy uznać za całkiem świeży, to niestety trudno oprzeć się wrażeniu, że recenzowana muzyka jest mocno surowa. Ograniczenie melodyki i sprowadzenie większości partytury do ciągłego stukania, uderzania i potrzaskiwania, sprawia, że podczas odsłuchu ciężko będzie nam odróżnić muzykę z głośników od walenia przez sfrustrowanego sąsiada w ścianę lub kaloryfer. W pewnym momencie muzyka zaczyna męczyć, a co bardziej delikatni odbiorcy lub inni domownicy mogą wręcz poczuć ból głowy (10-minutowe Matsuri (Irodori) to grupa przesada). No i też nie ma co ukrywać, że patrząc przez pryzmat twórczości tzw. kumi-daiko, czyli grup, do których zalicza się Kodo, takowe brzmienia nie są niczym wyjątkowym. Inną kwestią jest to, że podczas koncertów, jako część formy scenicznej, takowa muzyka prezentuje się naprawdę ciekawie (można to także przełożyć na grunt muzyki filmowej). Co innego natomiast w formie materiału albumowego, bez tej sfery wizualnej.

W potrzasku to praca bardzo specyficzna i zapewne polaryzująca odbiorców. Trudno odmówić jej nietypowego w kategoriach muzyki filmowej konceptu i sprawnego oddziaływania, niemniej jest jednocześnie bardzo surowa i hermetyczna, co ogranicza jej adresatów do wąskiego kręgu najbardziej zagorzałych pasjonatów dalekowschodnich brzmień.

Najnowsze recenzje

Komentarze