Benjamin Wallfisch wyrasta na jednego z największych partaczy w muzyczno-filmowej branży. I nie piszę tego, by dopiec kolejnemu wychowankowi Hansa Zimmera. Przykro patrzeć jak dobrze wyedukowany muzycznie kompozytor, który całkiem obiecująco rozpoczynał swoją karierę, obecnie rozmienia się na drobne, idąc na przysłowiową ilość kosztem jakości. Jak bowiem tłumaczyć zewsząd zalewające nas nowe kompozycje podpisane nazwiskiem tego twórcy – ścieżki dźwiękowe, które budzą w najlepszym przypadku mieszane uczucia. Wśród projektów z roku 2019 najwięcej kontrowersji wzbudził szczególnie jeden – muzyka do kolejnej próby przeniesienia na duży ekran przygód Hellboya.
Czy ktoś w ogóle czekał na ten film? Poza ultrahardkorowymi miłośnikami powieści graficznych o tytułowym pół-demonie chyba nikt. Blockbuster zrealizowany przed kilkunastoma laty przez Guillermo del Toro, co prawda pozostawiał wiele do życzenia, ale jako niezależne widowisko sprawował się całkiem przyzwoicie. Na tyle, aby dać przestrzeń do realizacji sequela. Niestety nie można tego samego powiedzieć o najnowszej próbie wskrzeszenia legendy Hellboya. Za kamerą stanął Neil Marshall znany głównie z reżyserowania seriali telewizyjnych, a w tytułową rolę wcielił się David Harbour. Już od pierwszych wycieków zdjęć z planu zapowiadało się sztywne podążanie za komiksowymi wizualizacjami, ale fasada dobrego kina runęła wraz z pojawieniem się pierwszych zwiastunów. Produkcja miotana pomiędzy kiepskimi wizualizacjami a czerstwym humorem, ostatecznie poległa w światowym box office, przynosząc producentom ogromne straty – nawet w kontekście dosyć miałkiego budżetu, w jakim zamknięto całość inwestycji. To właśnie w finansowych ograniczeniach upatrywałbym się fatalnych wręcz wizualiów, choć najbardziej bolą zaniedbania w sferach niejako oderwanych od budżetowych zależności – w fabule i narracji. Film Marshalla zdaje się być zlepkiem komiksowych scen, które kompletnie się do siebie nie kleją. Drewniane aktorstwo dodatkowo potęguje poczucie znużenia, z którego nie wyrywa nawet dosyć brutalna wymowa scen akcji. Oglądając Hellboya można zadawać sobie pytania o sens tworzenia takich obrazów. Trudno bowiem znaleźć jakąkolwiek płaszczyznę, gdzie wspomniana produkcja jakkolwiek by się broniła. I szkoda, że takowym wyjątkiem nie jest na przykład ścieżka dźwiękowa.
I tu pojawia się dosyć ciekawy dysonans. Otóż w pierwszej ekranizacji Hellboya to właśnie muzyka była jednym z najlepiej sprawujących się elementów tej produkcji. Dokładnie wyważona w aparacie wykonawczym, przekonująca melodycznie i świetnie wypunktowana w zderzeniu z innymi elementami dźwiękowego tła. Czterdziestokilkuminutowy soundtrack również nie dawał podstaw do malkontenctwa. Miłe w obyciu słuchowisko dosyć często towarzyszyło mi przez te minione lata. Oczekując na ścieżkę dźwiękową do reboota, spodziewałem się więc analogicznego grania. Jednakże efekt końcowy totalnie rozminął się z tymi wyobrażeniami.
Zacznę od tego, że jak zwykle popełniłem ten sam błąd. Przed wycieczką do kina sięgnąłem po album soundtrackowy wydany nakładem Sony Classical. I uwierzcie, z klasyką czy jakimkolwiek wyobrażeniem takowej w kontekście orkiestrowego grania, nie miało to nic wspólnego. Krótkie, trzykwadransowe słuchowisko dało się porządnie we znaki, a wszystko dzięki dosyć agresywnej wymowie ścieżki dźwiękowej. Muzyki, której brzmieniową definicję tworzą gitary elektryczne, perkusja oraz elektronika przemawiająca standardami gatunku dubstepowego. Wypełniająca pozostałe przestrzenie, orkiestra, jest tutaj swego rodzaju figurantem, stawiającym przed odbiorcą fasadę dramaturgii oraz muzycznej grozy. Rozpychanie się łokciami o należną uwagę ze strony odbiorcy nie do końca wychodzi tej ścieżce dźwiękowej w warunkach filmowych. Zresztą nic dziwnego, skoro najwięcej przestrzeni roszczą sobie gęsto dawkowane piosenki o rockowych korzeniach. Wciskanie muzyki ilustracyjnej Wallfischa pomiędzy kolejnymi szlagierami nie zawsze odbija się na szeroko pojętej jakości filmu, choć w kwestii zachowania pewnej spójności stylistycznej zrobiono tutaj całkiem sporo.
Głównym problemem jest bylejakość materiału proponowanego przez Wallfischa. Jego względna anonimowość oraz brak jakiejkolwiek narracji. Wszystko bazuje na zaspokajaniu bieżących potrzeb filmu Marshalla. I choć w pierwszych aktach widowiska nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę, to już w finalnej konfrontacji dosłownie uderza nas brak jakiekolwiek pomysłu kompozytora na rozwiązanie kwestii dramaturgicznych. Snujący się, smętny, underscore, jałowa, wyprana z emocji, muzyczna akcja i wszechogarniające poczucie efemeryczności każdego z użytych instrumentów. Taki oto obraz nędzy i rozpaczy pozostawia po sobie doświadczenie filmowe. Potęgowane wrażeniem fatalnego miksu z innymi elementami sfery audytywnej, ostatecznie totalnie odpycha wyobraźnię odbiorcy od kwestii związanych z muzyką ilustracyjną.
Skąd więc przekonanie, że jakakolwiek część tej widowni zechce sięgnąć po wydany przez Sony, album soundtrackowy. Nazwisko widniejące na okładce może się okazać pewną zachętą, wszak kilka dni wcześniej na rynku ukazał się całkiem udany score do innej komiksowej ekranizacji ilustrowanej przez Brytyjczyka – Shazam! Nie znajduję żadnych słów, by opisać jak bardzo różnią się te dwie prace. W brzmieniu, podejściu do filmu, aparacie wykonawczym, chęci ze strony kompozytora. Znajduję jednak odpowiednie słowa, którymi mógłbym opisać nowego Hellboya. Tym słowem jest Doom. Pamiętacie ścieżkę dźwiękową Mansella do tej niezbyt udanej ekranizacji gry komputerowej? W podobnym tonie wypowiada się najnowsze, muzyczne dziecko Wallfischa.
Szukając najbardziej podłego i zniechęcającego do sięgnięcia po cały album, utworu, bez wątpienia wskazałbym na Big Red. W pięciominutowym, ostrym wynurzeniu, skutecznie wyczerpuje zarówno potencjał pracy, jak i cierpliwość odbiorcy. Gitarowe riffy sprzęgane z dubstepowym jazgotem i demonicznie brzmiącymi, samplowanymi chórami – jako element filmowej ilustracji solidnie dają się we znaki, choć zapewne amatorzy tego typu brzmień pochwalą dobry flow i świetne brzmienie każdego z tych elementów. Gorzej, kiedy do wspomnianego wyżej równania stara się dołączyć orkiestra. Wykastrowana przez efemeryczne brzmienie i odmierzony od linijki miks, wydaje się tylko kłodą rzucaną pod stopy i uszy melomana. Nie mamy co liczyć na zwartą i klarowną tematykę rozstawiającą bohaterów oraz muzyczną treść po przysłowiowych kątach. Wszystko jest tutaj wypadkową ilustracyjnych potrzeb kiepskiego widowiska. Trzymana w garści paleta wykonawcza jest zarówno środkiem jak i celem samym w sobie. A żeby się o tym przekonać wystarczy sięgnąć po utwór z finalnej konfrontacji Cathedral Fight. Szczątkowo dawkowane, gitarowe melodie o trailerowej estymie są jedynym punktem zbiorczym dla muzycznej treści. Cała reszta siedmiominutowego, katorżniczego fragmentu oscyluje wokół serii ostinat, atonalnych fraz i usilnej próby udramatycznienia kluczowych momentów. Na ratunek nie idą nawet skąpo dawkowane żeńskie wokalizy. Spustoszenie jakie sieje tutaj Wallfisch jest niewyobrażalne z punktu widzenia i doświadczenia słuchacza, który przez lata osłuchiwał się z Hellboyem Beltramiego. Problemem nie jest tylko i wyłącznie wyprana z emocji, muzyczna akcja. Bylejakość dotyka również kwestii najistotniejszej dla tej nowej odsłony Hellboya – klimatu. Mroczny świat spowijający głównego bohatera definiowany jest przez snujące się bez celu sekcje smyczkowe, czego przykładem jest apatyczna Baba Yaga czy You Call Us Monsters. I niejako zataczając koło z mocnym wprowadzeniem, finał słuchowiska również zasługuje na niechlubne zapomnienie. Tytułowe Hellboy jest niejako przestrogą przed kiełkującym gdzieś w głowie pomysłem jakiegokolwiek powrotu do tego słuchowiska. A przypieczętowaniem tej decyzji będzie hiszpańskojęzyczna wersja szlagieru Rock Me Like A Hurricane. Nawet nie będę starał się zrozumieć co stało za taką decyzją.
W swojej blisko dwudziestoletniej historii osłuchiwania się z muzyką filmową słyszałem już wiele złych i bardzo złych ścieżek dźwiękowych. I przykro patrzeć jak do grona takowych dołącza kolejna – tym razem od Benjamina Wallfischa. Pod względem funkcjonalnym jest to bowiem zupełne nieporozumienie. Muzyka bez której film nie tylko mógłby się obyć, ale i nawet powinien. Mniej druzgocącym doświadczeniem jest sam album, który bez odpowiedniego kontekstu jest tylko kolejną naparzanką gotowaną nam przez protoplastów Zimmera. Na pewnym poziomie potrafi rozerwać, choć w głównej mierze budzi pretensję i pytania o sens takich czy innych decyzji twórcy. Nie zmienia to jednak faktu kiepskiego efektu końcowego, który pieczętuje fatalną passę tego kompozytora.