W roku 2002 miłośników kina grozy zelektryzowała pewna japońska produkcja zatytułowana Klątwa Ju-on. Międzynarodowy sukces tego zrealizowanego za drobne pieniądze, filmu grozy, uruchomił lawinę sequeli i remaków. Amerykańska maszyna do robienia pieniędzy ruszyła z pełnym impetem, ściągając do produkcji nawet samego twórcę oryginału, Takashi Shimizu. Choć początkowo biznes układał się jak marzenie, to jednak względny brak pomysłów dosyć szybko podciął skrzydła producentów z Samem Raimim na czele. Postanowiono więc zrobić coś, co zazwyczaj praktykuje się w branży, kiedy nie wszystko idzie po myśli – reboot. Do jego realizacji przymierzano się wielokrotnie na przestrzeni ostatniej dekady, ale nikt nie zaproponował jakiegoś dobrego pomysłu. Aż tu na horyzoncie pojawił się Nicolas Pesce, autor słynnego Piercing. To on do pisanego na kolanie scenariusza naniósł swoje poprawki i stanął za kamerą zupełnie nowego filmu, który jak się okazało nie był rebootem, ale sequelem amerykańskich remaków… Nie będę wdawał się w szczegóły tego zupełnie niepotrzebnego filmu. Krytycy na całym świecie skutecznie wywiązali się z tej powinności. Nowa Klątwa, zamiast przynosić powiew świeżości, najzwyczajniej w świecie cuchnie stęchlizną ogranych wątków i tricków. Szkoda tylko aktorów, którzy włożyli sporo wysiłku w ratowanie tego filmu. Opuszczając salę kinową wychodzimy więc z poczuciem totalnie zmarnowanego czasu i pieniędzy. A spora w tym zasługa autorów ścieżki dźwiękowej.
Nie od dziś wiadomo, że kiedy w filmie grozy kiksuje scenariusz, to właśnie muzyka może się okazać zbawiennym kołem ratunkowym całej produkcji. Sztandarowym przykładem był Christopher Young, któremu przypadło w udziale ilustrowanie pierwszych dwóch amerykańskich remaków Klątwy Ju-on. W ramach koszmarnej „dwojki” stworzył muzykę, która sama w sobie wzbijała się na wyżyny gatunkowego majstersztyku. Czy Amerykanin miałby problem, aby z podobną gracją „uratować” honor najnowszego sequela? Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Angaż powędrował jednak na inne ręce. Na ręce przedziwnego duetu kompozytorskiego każącego się nazywać The Newton Brothers. Twórcy, którzy poza kinem grozy nie widzą dla siebie praktycznie żadnej przestrzeni, dawno już popadli w manierę dostarczania tworzonych do linijki i zgodnie z gatunkowym podręcznikiem, ilustracji. Nie ma w tych partyturach nic, co stanowiłoby o wyjątkowości danego tytułu. A smutnym tego przykładem może być omawiany niedawno przeze mnie Doktor Sen. W przypadku Klątwy kompozytorski duet idzie o krok dalej.
Szkoda tylko, że ten krok czyniony jest wstecz. Jak bowiem nazwać ścieżkę dźwiękową, która ogranicza swój filmowy udział do dwóch płaszczyzn funkcjonowania? Na pierwszy plan idzie rzecz jasna prowizoryczne budowanie napięcie. Odbywa się to za pomocą rozciągłych, minorowych fraz. Uzupełnieniem tego sztucznego zapychania sfery audytywnej są liczne zabiegi typu „jump scare”, które biorą w obroty przebogatą paletę elektronicznych jazgotów, gitarowego fuzzu i orkiestrowych crescend. No i jakże mógłbym zapomnieć o obowiązkowej w tym gatunku i serii, pozytywkowej melodii. Jej anonimowy charakter przypomina kolekcję stockowych kawałków tworzonych z myślą o domorosłych producentach filmowych trailerów. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim swoje miejsce próbuje odnaleźć fortepianowa liryka, która w warunkach filmowych i całym tym mizernym budowaniu grozy, prezentuje się co najmniej karykaturalnie. Finalnie jednak nie jest nam do śmiechu, bo muzyczna seria, która miała całkiem duży potencjał, została tu sprowadzona na bruk maintreamowego, popcornowego grania.
Po cichu liczyłem, że skoro na film spadła tak gromka krytyka, to nikt nie zdecyduje się na opublikowanie albumu soundtrackowego. Cóż, myliłem się, bo nie dość, że Klątwa trafiła do dystrybucji cyfrowej dzięki wytwórni Algorithm, to na dodatek w nasze ręce powędrował kompletny score z tego filmu. Godzinne słuchowisko nie ma w sobie absolutnie nic, co byłoby w stanie zainteresować rasowego entuzjastę horrorowego grania. Hałaśliwe dysonanse wyprane z jakiejkolwiek tematycznej myśli przewodniej, brak tożsamości i fatalna wręcz narracja – to główne „atuty” nowej Klątwy. Szczerze powiedziawszy jedyny fragment scoru, który jakkolwiek zwrócił moją uwagę, to ten, który najmniej pasuje do narzuconej przez braci Newon stylistyki. Sześciominutowy Something Cursed o walorach brzmieniowych zbliżonych do randomowego suspensowego tworu rodem z RCP daje przynajmniej chwilę wytchnienia przez ostatecznym atakiem jazgotliwych fraz. Znamienny wydaje się krzyk wokalistyki formacji Dead Sara w kończącym to wątpliwe słuchowisko, utworze promującym. Zaiste sami się o to prosimy sięgając po album z muzyką do Klątwy, więc… We Get What We Deserve.
Po latach przyglądania się twórczości tego duetu zacząłem powoli rozumieć dlaczego ukrywają się pod pseudonimem braci Newton. Abstrahując od tego, że prace pokroju Klątwy wstyd podpisywać własnym nazwiskiem, myślę że odpowiedzi powinniśmy szukać w… naukach ścisłych. Część kompozycji amerykańskiego duetu można bowiem porównać do pierwszego prawa dynamiki Isaaca Newtona. Byty (kompozycje do filmów grozy) na które nie oddziałuje żadna siła (kreatywności, aranżacyjnej finezji czy eksperymentatorstwa) pozostają zazwyczaj w spoczynku – bierne względem filmu, jak i miłośnika muzyki filmowej. W najgorszym przypadku poruszają się ruchem jednostajnym prostoliniowym do punktu znanego nam jako znużenie i zniechęcenie.
Christopher Young, wróć!