W czasach, kiedy brakuje żywego kontaktu z hollywoodzkim blockbusterem, lepszy rydz niż nic. Nawet budżetowe kino katastroficzne może się okazać łakomym kąskiem dla zmęczonego pandemią społeczeństwa. Tak oto na duże ekrany trafił Greenland, kolejna apokaliptyczna wizja zagłady ludzkości wskutek zderzenia naszej planety z odłamkami komety o wdzięcznym imieniu Clarke. I choć wątek główny sugeruje czego możemy spodziewać się po tego typu widowisku, to jednak twórcy nie serwują nam drugiego Armageddonu. Raczej leżącą w jego cieniu powtórkę z Dnia zagłady. Film koncentruje się bowiem na losach Johna Garrity i jego rodziny, którzy próbują przetrwać w pogrążonym w chaosie świecie. Rodzinna drama przeplatana z mnóstwem dialogów i bzdurnych zwrotów akcji rodem z naszych rodzimych telenowel… Można odnieść wrażenie, że największą katastrofę z jaką widz zmierzy się oglądając Greenland, to ta dotykająca warstwy fabularnej i sposobu prowadzenia narracji. I szkoda, że wątek apokalipsy został tak ostentacyjnie potraktowany przez twórców. Z szeroko pojętą nauką (fizyką) również byli na bakier, ale to już materiał na osobny wywód. Całość doświadczenia skwituję tylko stwierdzeniem, że nie znajduję absolutnie żadnego powodu dla którego to widowisko powstało. Biorąc nawet pod uwagę kwestie finansowe, to nawet w normalnych czasach nie wróżyłbym tej produkcji spektakularnych sukcesów.
Mimo wszystko jakaś tam korzyść wypłynęła z powstania Greenland. Ano między innymi taka, że do stworzenia ścieżki dźwiękowej zaangażowany został David Buckley, który ma potencjał, by od czasu do czasu pozytywnie zaskoczyć miłośników muzyki filmowej. Czy i tym razem tak było? Można umownie przyjąć, że tak.
Dla Davida Buckleya była to już druga przygoda z przerysowaną twórczością Rica Romana Waugha. Mimo dyskusyjnej jakości obu tych tworów, kompozytor zdaje się doceniać otwartość i zgodność w komunikacji z reżyserem. I tak na przykład obaj panowie doszli do wniosku, że nie ma sensu przeładowywać Greenland nadmiarem agresywnej akcji, bo widowisko i tak koncentruje się w głównej mierze na dramacie wybranych bohaterów. Kompozycję musieli więc ubrać szaty dosyć skromne pod względem wykonawczym, ale niezwykle nasycone dramaturgią i emocjonalnym wydźwiękiem. Aby spiąć to wszystko w ramach spójnej ilustracji, Buckley stworzył trzy podstawowe tematy, na bazie których osadził poszczególne wątki filmu Waugha. Pierwszym i najważniejszym jest oczywiście wątek rodziny Garritów zamknięty w narkotycznej, spowitej nutką melancholii, gitarowej melodii. Ambientowy wydźwięk tego motywu przypominać może dziesiątki podobnych tworów z repertuaru Briana Tylera, ale w tym konkretnym przypadku sprawdza się należycie. Tak samo zresztą jak temat przypisany ogółowi ludzkości stojącej nad przepaścią zagłady. Chóralna melodia wykonywana przez dziecięce głosy, dosyć prosta w konstrukcji i równie mocno osadzona w gatunkowych standardach, idealnie sprawdza się w scenach, gdzie zrozpaczeni ludzie próbują szukać ratunku dla siebie i swoich dzieci. I tak pewnie utonęlibyśmy w muzycznym smutku, gdyby nie przeciwwaga, jaką dla nastroju całej ścieżki dźwiękowej był wątek komety Clarke. Odarty z konkretnej melodii (kompozytor nie chciał utożsamiać kosmicznego zagrożenia z „fizycznym” antagonistą) opiera się na pewnych kaskadowych zmianach akordów. Wszystko to „osadzone” na odpowiednich skalach przy wykorzystaniu drapieżnej elektroniki i agresywnej w brzmieniu symfoniki. Cała ścieżka dźwiękowa jest więc mariażem subtelnych, depresyjnych miejscami fragmentów muzycznych z budzącymi niepokój i grozę kawałkami akcji. I wszystko to zaskakująco dobrze sprawdza się w połączeniu z obrazem. A poza nim?
Żeby się o tym przekonać warto sięgnąć po album soundtrackowy wydany w formie elektronicznej przez Varese Sarabande i Music.Film Recordings. Można śmiało założyć, że materiał muzyczny zawarty na tym 55-minutowym albumie w zupełności wyczerpuje potencjał ilustracji Buckleya. Przy okazji po raz kolejny dostarcza nam zgrabnie zmontowane i zaprezentowane słuchowisko, które w przeciwieństwie do poprzedniej współpracy tego kompozytora z Waughem, ma potencjał aby zagościć w świadomości odbiorcy na dłużej.
A wszystko dzięki dobrze zbalansowanej proporcji między materiałem dramatycznym, a akcją. Choć tej drugiej jest na cyfrowym soundtracku zdecydowanie mniej, to jednak nie wpływa to ujemnie na przykuwanie uwagi odbiorcy. Można wręcz zaryzykować stwierdzeniem, że to właśnie akcja rozmienia na drobne skrzętnie budowany klimat. Idealnym przykładem są pierwsze dwa utwory ustawiające ton i nastrój, który dosyć szybko niszczony jest przez pulsującą elektronikę i sztampowo nakreśloną, muzyczną akcję. Niestety trzeba do tego przywyknąć, bo na całej długości albumu doświadczamy tego kilkukrotnie. Warto jednak wziąć to na przeczekanie, bo finał słuchowiska stoi pod znakiem niezwykle patetycznej, chóralnej muzyki zaaranżowanej z wielkim rozmachem i nasyconej olbrzymią ilością emocji. Nie po raz pierwszy zresztą Buckley udowadnia, że łączenie chórów i orkiestry wychodzi mu nad wyraz sprawnie.
Sprawnie i bez większych dłużyzn mija nam również czas spędzony przy ścieżce dźwiękowej do Greenland. Muzyka na tle innych gatunkowych tworów prezentuje się całkiem okazale. Mimo wszystko trudno tu mówić o jakimkolwiek wpisywaniu się w standardy kina katastroficznego, ponieważ takowe zmieniają się na przestrzeni ostatnich kilku dekad. Na pewno bliżej tej kompozycji do Dnia zagłady aniżeli rozdmuchanego dramaturgicznie i wykonawczo Armagedonu. I tak jak w przypadku wspomnianej wyżej pracy Hornera, odnoszę wrażenie, że to właśnie ścieżka dźwiękowa będzie tym, co zapamiętamy na dłużej po filmowym seansie.