Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Lorne Balfe

Gemini Man (Bliźniak)

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 03-11-2019 r.

Historia tego projektu miała swoje początki w połowie lat 90. Wtedy to zrodziła się idea stworzenia obrazu o byłym płatnym zabójcy, który po przejściu na emeryturę nie zaznaje oczekiwanego spokoju. Prześladowany przez młodszą wersję siebie samego, musi rozwikłać zagadkę tajemniczego sobowtóra, która nieodzownie wiąże się z ostatnim zleceniem. Film, który pierwotnie miał być wyreżyserowany przez Tony’ego Scotta, ostatecznie utkwił w martwym punkcie – właśnie przez wzgląd na technologiczne ograniczenia.


Temat powrócił dopiero w roku 2016, kiedy studio Skydance odkupiło prawa do realizacji Bliźniaka (Gemini Man). Na stanowisku reżyserskim zasiadł znany i ceniony twórca, Ang Lee, którego Życie Pi zrobiło w roku 2012 wielką furorę. Zabierając się za ten projekt obiecywał wielką rewolucję technologiczną, która zmieni oblicze kina. Można zaryzykować stwierdzenie, że tylko to zaprzątało głowę Lee, kiedy na duży ekran przenosił Bliźniaka. Tworzony w zupełnie innych realiach scenariusz, nie wytrzymał próby czasu, a kiepsko prowadzona narracja musiała ulec presji jak największego wyeksponowania możliwości stojących za zjęciami kręconymi w technologii 120 klatek na sekundę. Podporządkowano temu nawet kwestię montażu. I całe szczęście, że w tej kiepsko opowiadanej historii znalazł się ktoś taki, jak Will Smith, który swoją świetną, podwójną kreacją, zrekompensował część niedoskonałości. Rekompensowała również strona techniczna widowiska, która spełnia obietnice twórców o nadchodzącej rewolucji kina. Technologia HFR jest panaceum na wszelkie bolączki trawiące kino trójwymiarowe. A niebywała płynność obrazu doskonale sprawdza się we wszelkiej maści scenach akcji, gdzie królują pościgi, walki wręcz czy strzelaniny. Bliźniaka można więc traktować jako pewnego rodzaju ciekawostkę, która miejmy nadzieję znajdzie swoje szersze zastosowanie w kinie akcji. Nadzieja ta jest w moim przypadku podwójna, ponieważ lansowane tu zmiany mogą również dotknąć kwestii związanych z muzyką filmową. Pytacie, jak to możliwe? Wystarczy tylko wziąć na warsztat ścieżkę dźwiękową do najnowszego obrazu Anga Lee.



Za muzykę odpowiedzialny był budzący chyba najwięcej skrajnych emocji, hollywoodzki twórca, Lorne Balfe. Trzeba przyznać, że to trochę nietypowy angaż, jak na standardy reżysera. Pierwotnie do stworzenia ilustracji zaangażowany był bowiem Marco Beltrami, ale pod koniec czerwca nastąpiła rotacja na tym stanowisku. I tutaj można snuć przypuszczenia, czemu dokonano tej zmiany i dlaczego wybór padł akurat na Balfe? Niebywała operatywność i elastyczność Szkota przy jednoczesnej transparentności stylistycznej, sugerowały, że otrzymamy kolejną, tworzoną w duchu mainstramowym, ilustrację. I niewiele można się było pomylić słuchając finalnego efektu podczas filmowego seansu.



W jednym z wywiadów Lorne Balfe przyznał, że reżyser wywierał spory nacisk na podkreślenie w muzyce relacji miedzy starszą, a młodszą wersją Brogana. Pierwsze spotkanie, późniejsze odkrywanie prawdy oraz ostateczne starcie, które rewiduje podejście obu mężczyzn – to wszystko musiało znaleźć swoje odzwierciedlenie w ścieżce dźwiękowej. I znalazło w postaci lirycznego tematu przewodniego o lekko patetycznym wydźwięku. Gdyby zapomnieć o całej wcześniejszej twórczości Balfe oraz jego kolegów z RCP, można by być pełnym podziwu dla uniwersalności tej melodii. Tego, jak fajnie potrafi ona lawirować pomiędzy fragmentami o większym ładunku emocjonalnym, a muzyką akcji. Niestety jest to kolejny anonimowy twór w wykonaniu Szkota, który przypominać może ścieżkę dźwiękową do piątego Terminatora lub muzyczną serię Transformers. O ile więc temat ten jest niewolnikiem obrazem z odpowiednio zachowanym, dźwiękowym miksem, o tyle można przyjąć umownie, że wywiązuje się ze swoich zadań całkiem rzetelnie. A okazjonalnie dawkowane, wiolonczelowe solówki w wykonaniu Tiny Guo mogą również ocierać się o poczucie jakiejś emocjonalnej głębi.



Fasada umiejętnego odczytywania potrzeb obrazu wali się w momencie, kiedy do głosu dochodzą bardziej dynamiczne sekwencje. I tutaj odwołam się do wspomnianej wcześniej tezy, że filmy tworzone w technologii HFR będą skłaniały kompozytorów do redefiniowania muzycznej akcji. Niestety podążanie sprawdzonymi modelami ilustracyjnymi totalnie nie idzie w parze z estetyką i dynamiką tak tworzonego obrazu. Pulsujące, ostinatowe utwory obficie okraszone elektroniką oraz prostymi aranżami dęciaków wydają się tworem co najmniej efemerycznym, a już na pewno spowalniającym i zakłamującym ostrą jak żyleta, płynną akcję. Najciekawsze jest to, że trudno mi sobie wyobrazić analogiczne prace tworzone za pomocą samej orkiestry czy elektroniki. Po prostu jest to nowy, niezbadany teren, który potrzebuje zupełnie nowego podejścia do tworzenia muzycznej akcji. Jedno jest pewne. Klasyczny model od lat propagowany przez obecnych i byłych członków RCP nie znajduje tu swojej racji bytu. Ścieżka dźwiękowa Lorne Balfe jest więc festiwalem skrajności, który miota słuchacza od umiarkowanej satysfakcji do poczucia jakiegoś niekontrolowanego chaosu zachodzącego na linii obraz-muzyka.


Mniej chaotyczny w treści wydaje się materiał, który wylądował na oficjalnym albumie soundtrackowym wydanym wspólnymi siłami przez Paramount Music oraz La-La Land Records. Nie znaczy to, że godzinne słuchowisko rekompensuje kiepskie wrażenie, jakie na odbiorcy robią te same utwory zasłyszane w filmie. Siła ciężkości kolejnych frustracji przerzucana jest tym razem na kwestie kreatywności w tworzeniu tej ścieżki dźwiękowej. O ile w tej czy podobnej formie wszystko to mieliśmy już okazję usłyszeć we wcześniejszych projektach Balfe, to kwestia kreatywnego recyklingu, czy chociażby przebojowości, również stoi pod wielkim znakiem zapytania.



Większych wątpliwości nie powinien przysparzać utwór, od którego rozpoczniemy naszą soundtrackową przygodę. Scena brawurowego wyczynu Henry’ego świetnie wprowadza nas w muzyczne arkany Bliźniaka. Najpierw budowanie podniosłego nastroju anonimowym tematem przewodnim, by za chwilę zapędzić słuchacza do wsłuchiwania się w ostinatową, budującą z mozołem napięcie, ilustrację. Na prawdziwe „fajerwerki” pod tym względem jeszcze chwilę poczekamy, bo oto w kolejce do odhaczenia czekają skromne przebitki z sielankowej, ale krótkiej emerytury głównego bohatera. I tutaj bez cienia ironii warto zaznaczyć, że zarówno liryka, jak i tworzenie dramaturgicznej otoczki wychodzi szkockiemu kompozytorowi całkiem zgrabnie. Oczywiście jeżeli weźmiemy na poprawkę wszystkie oczywistości, jakie wypływają z uproszczonych form komunikacji praktykowanych przez wychowanków Hansa Zimmera.



W kategoriach aranżacyjnej prostoty laur zwycięstwa wędruje jednak w kierunku muzycznej akcji. Smyczkowe ostinato z wtórującymi mu perkusjonaliami, a wszystko okraszone solidną porcją elektroniki oraz punktowane przez agresywne „tąpnięcia” dęciaków i basu. Brzmi jak opis podręcznikowego McScore’u? Gemini Man jest urzeczywistnieniem tej teorii w stu procentach. Tak mainstreamowym, jak tylko można sobie wyobrazić w gatunku kina akcji. A możemy się o tym przekonać wertując fragmenty pierwszych potyczek Henry’ego ze swoim sobowtórem. Kilkunastominutowe prześlizgiwanie się przez zupełnie anonimowe kawałki akcji dosyć szybko wywołuje zmęczenie u odbiorcy. I całe szczęście, że mniej więcej w połowie albumu wracamy do bardziej stonowanych brzmień. Dają one chwilę oddechu przed kolejną porcją nic nie wnoszącej, muzycznej akcji. I w takim oto poczuciu zmarnowanego czasu trwamy sobie do finału tego wątpliwego słuchowiska. Do tytułowego utworu, który zgrabnie podsumowuje miniony czas w optymalnych dla niecierpliwego odbiorcy, ośmiu minutach.



Byłbym jednak ostrożny z zachętą do wsłuchiwania się nawet w tak okrojoną wersję soundtracku. W czasach kiedy tygodniowo zalewani jesteśmy dziesiątką różnego rodzaju propozycji z gatunku muzyki filmowej, na najnowsze „dzieło” Lorne Balfe szkoda po prostu czasu. Chciałoby się to samo powiedzieć o kiepskim filmie Anga Lee, ale ten broni się przynajmniej technologiczną nowinką dającą sporo satysfakcji z odkrywania jej możliwości. Obawiam się, że w muzyce do Bliźniaka raczej nic nowego nie odkryjemy. No chyba że wspomniane wcześniej wrażenie, że muzyka akcji w filmach HFR będzie musiała być na nowo zdefiniowana. Oby!

Najnowsze recenzje

Komentarze