Po komercyjnym sukcesie Gamery z 1996 roku, rebootu popularnej w latach 60. i 70. ubiegłego wieku serii kaiju-eiga o gigantycznym żółwiu, decydenci postanowili kuć żelazo póki gorące. Na kontynuację przygód popularnego w Japonii potwora przyszło widzom czekać zaledwie kilkanaście miesięcy. Gamera: Attack of the Legion przedstawia historię tajemniczej istoty z obcej planety, która zaczyna budować gigantyczne gniazda w japońskich metropoliach. Jedynym ratunkiem dla ludzkości okazuje się, a jakże, Gamera. Warto dodać, że jak na ten specyficzny gatunek, obraz Shunsuke Kaneko wypada całkiem okazale pod względem realizacyjnym.
Jako że zwycięskiego składu się nie zmienia, to też na stołek kompozytora powrócił Kow Otani. Jego muzyka z pierwszej części należała do najlepszych elementów filmów Kaneko i stanowiła solidny fundament pod budowę nowej serii. Jej solą był przede wszystkim świetny temat główny, będący pod kątem ilustracyjnym złotym środkiem dla kina kaiju. Z jednej brzmiał gromko i posępnie, a z drugiej strony odznaczał się campowym wydźwiękiem. Rzecz jasna Attack of the Legion nie mógł się obejść bez tej melodii. Skoro wracała Gamera, to też wracał i temat. Resztę ilustracji japoński kompozytor postanowił jednak napisać niejako od nowa. Ponownie oparł się głównie o brzmienie orkiestry, ale zrezygnował z samplowanych partii wokalnych oraz gitar elektrycznych, będących jednym z wyróżników „jedynki”.
Otani postanowił skorzystać z tematu głównego dość oszczędnie. Choć Gamera pojawia się niejednokrotnie na ekranie, to Japończyk skory jest przede wszystkim sięgać jedynie po pierwsze nuty tego motywu. Pełni on bardziej rolę swoistego sygnału i mrugnięcia okiem w stronę fanów pierwszego filmu. Dużo ciekawiej eksponowany jest za to materiał związany z wszelakimi operacjami wojska. Na jego potrzeby Otani przygotował kilka chwytliwych i energicznych melodii, o częściowo militarnym wydźwięku, odmiennym jednak od analogicznych kompozycji Akiry Ifukube. Japończyk wykorzystuje tutaj ostinata w ich typowo współczesnej postaci. Zawodzi natomiast materiał związany z filmowymi antagonistami. Wydaje się odtwórczy i nie zapada w pamięć.
W porównaniu z pierwszą częścią, w zupełnie inny sposób Otani podszedł do muzyki akcji. Odrzucił nieco fikuśną, ale jakby nie było charakterystyczną i chwytliwą melodykę, zastępując ją odniesieniami do kompozytorów z Hollywood, zwłaszcza do Jerry’ego Goldsmitha. Rytmiczne elementy elektroniczne zanurzone w fakturze orkiestrowej wyraźnie nasuwają skojarzenia z twórczością amerykańskiego maestro. Mało tego, znajdzie się tu kilka bezpośrednich nawiązań. Niektóre kawałki wręcz kopiują pomysły na utwory akcji od Goldsmitha, a Tank Brigade(s) in Motion II 2 to oczywisty cytat z kultowego tematu z Pamięci absolutnej. Uwielbiam dyskografię Amerykanina, ale uważam, że pozostanie przy pomysłach wykreowanych przy okazji „jedynki” i ich rozwinięcie byłoby zdecydowanie lepszą koncepcją niż sięganie po obce wzorce. Z wartych odnotowania inspiracji można wskazać jeszcze Rescue Oparation (z dostrzegalnymi wpływami Hansa Zimmera) oraz Autopsy (ukłon w stronę Magnetic Fields Jean Michel Jarre).
Przyjemność z obcowania z tą muzyką w domowym zaciszu najbardziej zabija montaż. Album zawiera 46 minut muzyki rozparcelowanej pomiędzy 45 utworów, z czego najdłuższy z nich jest piosenką z napisów końcowych. Myślę, że to mówi samo za siebie. Pod tym względem „jedynka” prezentowała się dużo bardziej przystępnie. Nawet jeśli aż nadto atakowała odbiorcę nieustanną muzyką akcji, to jednak mieliśmy do czynienia z – jakby nie było – potencjalnie atrakcyjnym i nie unikającym nadmiernej ilustracyjności materiałem.
Ścieżki dźwiękowe z sequeli zazwyczaj nie dorównują poprzednikom i Gamera: Attack of the Legion nie jest wyjątkiem od tej reguły. W tym przypadku odnosi się jednak wrażenie, że Otani podjął po prostu kilka niezbyt trafnych decyzji. Ograniczenie roli tematu głównego, rezygnacja z partii chóralnych i gitarowych, zreformowanie muzyki akcji w kierunku stylu hollywoodzkiego – to wszystko sprawiło, że zamiast rozwijać się i pozyskiwać nowe elementy, uniwersum Gamery zaczęło zatracać swój głos. Czarę goryczy przelewa dodatkowo nieakceptowalna konstrukcja albumu.