Frances należy do grona najbardziej typowych i przewidywalnych prac Johna Barry’ego lat 80-tych, choć warto od razu nadmienić, że powstała ona stosunkowo wcześnie – wprawdzie już po Hannover Street, Somewhere in Time oraz Raise the Titanic, ale jeszcze przed High Road to China, Until September i Out of Africa, a zatem na długo zanim romantyczna poetyka angielskiego maestro zaczęła cierpieć na syndrom powtarzalności i stagnacji. Nie bez kozery już na początku recenzji umiejscawiam opisywaną ścieżkę w konkretnym punkcie osi chronologicznej przedstawiającej artystyczną ewolucję Barry’ego – skoro wiadomo, czego z perspektywy estetycznej po Frances się spodziewać, można poświęcić walorom muzyki kilka akapitów bez bagażu rozważań nad linią graniczną między stylem a odtwórczością.
John Barry w swoim dojrzałym okresie to przede wszystkim staranne przywiązanie do warstwy melodycznej i pomimo fragmentów alarmującego, napiętego underscore (utwory Late to Work, Uproar, czy Frances & Doc), Frances nie odbiega od tego schematu. Temat przewodni, jeden z najbardziej udanych w karierze Anglika, w pierwszych taktach zdaje się zapowiadać piękny, ekspresyjny love theme, ale już po paru akordach nieoczekiwanie zmienia kierunek – zamiast czułych sentymentów i namiętnych uniesień, zaczyna pobrzmiewać mroczną, depresyjną melancholią i poczuciem przegranej (co potęgują interwały głównej linii melodycznej – regularnie opadającej ku coraz niższym tonom i zwiastującej w ten sposób przytłaczające poczucie nieuchronnej porażki).
Temat zatem nie ogranicza się do funkcji lirycznego świecidełka – nadaje głównej postaci wielowymiarowości, co nie jest być może konieczne w trakcie seansu filmu (Jessica Lange w swojej wybitnej roli portretuje Frances w głęboki, wszechstronny sposób i nie potrzebuje soundtrackowego „wspomagacza”), ale procentuje podczas odsłuchu płyty: w interpretacji czysto muzycznej główna bohaterka opowieści nie traci bowiem nic ze swej skomplikowanej osobowości. Ścieżka Barry’ego oczywiście sprawdza się w kontekście filmowym bardzo dobrze, ale potrzebna jest ona nie tyle aktorce, co reżyserowi; z realistycznym, przekonującym aktorstwem Lange nie do końca koreluje bowiem mechaniczny scenariusz filmu – i muzyka ma za zadanie ten zgrzyt załagodzić, co koniec końców się udaje, przynajmniej na miarę jej możliwości.
Równorzędnym partnerem dla tematu przewodniego jest temat Harry’ego, który w zależności od etapu narracji pełni różne funkcje. Raz jest tematem stricte romantycznym, innym razem ilustruje przyjaźń i bliskość dwojga bohaterów, ponad wszystkim zaś jest śpiewem nostalgii za przemijającą epoką i utraconymi możliwościami, które kiedyś wydawały się być dostępne na wyciągnięcie ręki, ale zaginęły bezpowrotnie wskutek błędnych decyzji i życiowych komplikacji. Barry na przestrzeni swojej kariery zawsze znakomicie rozgrywał element tęsknoty i idealizacji amerykańskiego okresu międzywojnia (The Day of the Locust, The Cotton Club, Chaplin) i Frances nie jest w tej kwestii wyjątkiem. Strzałem w dziesiątkę jest rozmarzone brzmienie harmonijki ustnej, instrumentu typowego dla amerykańskiego folkloru, swoją obecnością podkreślającego sentymentalny stosunek kompozytora do epoki lat 30-tych i 40-tych. Tęskny, rzewny utwór finałowy Home Again…, gdzie oba tematy pięknie ze sobą sąsiadują w pełnoorkiestrowych wersjach, doskonale podsumowuje koleje losu Frances Farmer: zdolnej, inteligentnej i wrażliwej kobiety, której życie potoczyło się niewłaściwym torem i której do końca towarzyszyć musiało poczucie niesprawiedliwej i niezrozumiałej klęski.
Na koniec nie da się jednak uniknąć zasygnalizowanej na wstępie tekstu refleksji nad oryginalnością ścieżki w kontekście twórczości Anglika. Cóż, upływ czasu nie obszedł się z Frances tak dobrze jak powinien. Winę za ten stan rzeczy ponosi w dużej mierze sam kompozytor, który tę samą formę lirycznej ekspresji eksploatował przez następne 20 lat, aż do końca swojej kariery; w rezultacie ścieżka do filmu Clifforda, choć chronologicznie poprzedzająca Pożegnanie z Afryką, Chaplina, czy Szkarłatną literę, w uszach zwykłego odbiorcy, który dotrze do niej w dalszej kolejności, pobrzmiewać będzie zużytą na potrzebę późniejszych projektów manierą. Nie do końca to sprawiedliwe, owszem, ale trzeba otwarcie powiedzieć – jeśli ktoś nie czuje emocjonalnego związku ze stylistyką Barry’ego i jednocześnie posiada już w swojej kolekcji Tańczącego z wilkami lub którąś z przywołanych wyżej pozycji, temu Frances nie będzie do szczęścia potrzebna.
W tym miejscu recenzji czytelnik sam powinien odpowiedzieć sobie na pytanie, czy muzyczna poezja kompozytora do niego przemawia albo czy interesuje go prezentowany przez Anglika sposób rozumienia kina. Jeśli tak, Frances będzie urokliwym i wartym uwagi przystankiem na trasie może i rutynowej, ale w której monotonii doszukać się można trwałego piękna autentycznej emocji.