Pomimo, że Stany Zjednoczone mają stosunkowo krótką historię istnienia, usłaną tylko epizodycznymi udziałami w konfliktach zbrojnych, to właśnie za oceanem powstaje najwięcej filmów wojennych wychwalających męstwo i bohaterstwo “amerykańskich chłopców”. Po serii obrazów o wojnie secesyjnej, II wojnie światowej, przyszedł czas na film poruszający problematykę dziewiczych francuskich eskadr lotniczych w czasie I wojny światowej, w ramach których udzielali się aktywnie ochotnicy zza oceanu. Flyboys, bo o nim mowa, to stosunkowo prosty film, który ogląda się z wielkim przymrużeniem oka. Nie zaskakuje pomysłowością scenariusza, wręcz przeciwnie, da się odczuć wiszący nad nim klimat produkcji a la Pearl Harbor. Niewątpliwie najmocniejszą stroną tego obrazu są efektowne i co najważniejsze doskonale zrealizowane sceny walk powietrznych, które z pewnością stanowić będą atrakcję dla niejednego miłośnika wojskowego lotnictwa.
Oprawę muzyczną do Flyboys stworzył jeden z popularniejszych wśród mas wychowanków Hollywoodu, Trevor Rabin. Kariera tegoż kompozytora od dawna oscyluje wokół kina akcji, obrazów gdzie uwaga widza kierowana jest raczej na stronę wizualną niźli merytoryczną dzieła. Sztampa, sztampa i jeszcze raz sztampa. Takimi synonimami możemy się śmiało odnieść nie tylko do najnowszej partytury Rabina, Flyboys, ale co najmniej połowy jego dorobku muzycznego. Po stosunkowo słabym Gangu z Boiska Rabin we Flyboys nie wykazał się kompletnie żadną konwencją idąc w schematyczną ilustrację oraz typowo hollywoodzkie brzmienia.
Charakter filmu już na samym wstępie przywołuje inną pozycje z filmografii kompozytora, tudzież VI Batalion. Choć partytury te dzieli niezwykle solidna ściana emocjonalna i ambicjonalna, na wielu płaszczyznach doszukamy się wspólnego mianownika. Podobieństwa odnajdziemy w stylistyce charakteryzującej się stosunkowo stereotypowym, patetycznym podejściu do zagadnień wojskowych. Leniwe dęciaki w towarzystwie łagodnych smyczek przypominające melodie wyjęte z Kompani Braci Kamena, solówki na trąbki, wzmożona praca sekcji perkusyjnej miejscami zahaczającej o klimaty wojny secesyjnej, to elementy, na które często natykać się będziemy obcując z Flyboys. Nie zabraknie tu także porywczego i agresywnego Rabina, co prawda nie szalejącego z elektroniką jak w Bad Company, czy Armageddonie, ale mającego miejscami pewne “nawroty doznań” z przeszłości. Mówiąc o Armageddonie nie sposób pominąć pewien dosyć irytujący fakt wypływający z omawianej partytury. Chodzi mianowicie o syntetyczne chórki dające podwalinę pod temat akcji tej ścieżki, który to z kolei jest przedłużeniem motywu heroicznego ze wspomnianego wyżej filmu. Zanim jednak melodia ta zacznie “pieścić” nasze uszy, zmuszeni będziemy do psychicznej walki z niezwykle przerysowanym i naiwnym materiałem jaki napotkamy po drodze.
Naprawdę ciężko znaleźć inne określenie, na to, czym przez niemalże 50 minut raczył nas będzie Rabin. Całość jest po prostu nudna, męcząca i… doskonale znana słuchaczom, którzy przyswoili sobie kilka ostatnich partytur Trevora Rabina. Nie unikniemy bowiem wrażenia, że już to kiedyś słyszeliśmy. Właściwie ciężko nam się będzie odpędzić od tej myśli, bowiem kompozytor wyjątkowo skąpi swojej pomysłowości. Pierwsze trzy utwory doskonale podkreślają ten stan rzeczy. Orkiestra, niczym małe dziecko za swoją matką, bezwiednie porusza się za obrazem, nie porażając przy tym ani techniką, ani jakością wykonania. Wszystko balansuje tu wokół niepisanych wzorców dobrej ilustracji, nie dając przy tym słuchaczowi zmierzającemu się z materiałem na płycie większej swobody w korzystaniu z wyobraźni. Kompozytor bezceremonialnie skacze sobie pomiędzy typowo tapeciarskim underscore, a sztampową, przygodową muzyką akcji, włączając do tego cyrku tylko od czasu do czasu fragmenty godne głębszej uwagi. Na miano takowych zasługują z pewnością: chóralny Battle Hymn, czy jedyna z lepszych suit akcji, Heroes. Spuszczając nieco z tonu krytyki należy docenić partyturę Rabina za stosunkowo przyzwoitą funkcjonalność w obrazie Tony’ego Billa. Nie powiali ona co prawda widza na kolana swoim geniuszem, jednakże zdecydowanie lepiej słucha się jej w kadrach filmowych niż poza nimi.
Oczywiście wiele również zależy od nastawienia z jakim podchodzimy do ścieżki z Flyboys. Jeżeli sięgając po nią spodziewać się będziemy czegoś wyróżniającego się na tle innych dokonań kompozytora lub jego kolegów z branży, po prostu zmarnujemy tylko czas i pieniądze. Co innego, gdy podejdziemy do niej z dystansem i potraktujemy ją jako niezobowiązującą muzyczną rozrywkę. Biorąc pod uwagę jednak sam czynnik ekonomiczny odradzałbym inwestowanie w ten krążek wszelkim nie pałającym większą miłością do twórczości Trevora Rabina osobom. Może się bowiem okazać, że wrażenia wyniesione z filmu nie przełożą się na te jakie zaserwuje nam soundtrack.