Carlo Siliotto

Fluke (Psim tropem do domu)

(1995)
Fluke (Psim tropem do domu) - okładka
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

Filmy familijne są zazwyczaj bardzo interesującym materiałem dla kompozytora. Materiałem który choć rzadko ociera się o artyzm, jest niezwykle ceniony przez słuchaczy. „Black Beauty” Elfmana, „Amanda”, „Uwolnić Orkę” Poledourisa czy „Mighty Joe Young” Hornera to dobre przykłady tego typu scorów. Wszystkie choć nieuchronnie grawitują ku cukierkowatemu sentymentalizmowi i ocierając się o muzyczny kicz, mają w sobie niezwykłą słuchalność, bogactwo tematów i naiwną żywiołowość, która sprawia, że bardzo przyjemnie sięga się po tego typu płyty. „Fluke” Carlo Siliotta dokładnie wpisuje się w ten nurt, będąc niewątpliwie jednym z najlepszych (jeśli nie najlepszym) soundtrackiem stworzonym na potrzeby filmu familijnego.

Pochodzący z Włoch kompozytor napisał do obrazu Carlo Carlei’ego oprawę muzyczną jakiej z pewnością nie powstydziłby się żaden z wielkich rzemieślników Hollywodu. To co na samym początku zwraca uwagę, to przede wszystkim bogactwo tematów, ich różnorodność i ciekawe pomysły orkiestracyjne, które momentami przypominają Jamesa Hornera („Journey to Hopewell”), a także Basila Poledourisa („Night Chase / Tunnel of the Afterlife”). Wszystko to sprawia, że ścieżka nie brzmi monotonnie. Nie jest też zbyt łzawa (mimo iż główny motyw ma w sobie dużo nostalgicznego sentymentalizmu). Dzięki kilku momentom wytchnienia (czytaj miła muzyczka komediowa) którą słychać w utworach „The Nutshell’s Game”, „It’s a Wonderful Life/Rule Number One”, wszystkiego słucha się płynnie i przyjemnie. Najlepszym elementem płyty jest niewątpliwie główny temat. Pełen nostalgicznej melancholii wzmożonej przez zastosowanie sekcji smyczkowej, wiodącego fortepianu i „rozmytych”, niemalże mgielnych fletów. Orkiestracyjnie w wielu miejscach czuć tu hornerowskie wzory (pewne podobieństwo do „The Journey of Natty Gann” czy „Searching for Bobby Fischer”), ale jak już wspomniałem nie przeszkadza to zupełnie w odbiorze, i żaden alarm antyplagiatowy nie zakłóca słuchania. Jestem za to przekonany, że każdemu miłośnikowi dawnej twórczości Hornera album Siliotta przypadnie do gustu.

Ścieżka Włocha obfituje w miłe uchu dźwięki. Prostota, która wprawdzie cały czas kroczy na granicy cukierkowatości, przy odpowiednim nastawieniu może zachwycić. Choć nie ma tu jakiejś wielkiej poezji, ukrytej głębi, subtelności Europejczyków, piętrowych orkiestracji Azjatów, dostajemy świetną muzykę familijną, która potrafi naładować ciepłem i serdecznością nawet największego gbura. Wzorem takich reaktywujących życiowe baterie utworów są „Junk Yard Dogs/The Phone Call”, „Forever/The Squirrel” a przede wszystkim druga część utworu „The Lab” który w filmie ilustrował uwolnienie zwierząt z klatek. Co z tego ze brzmi cukierkowato, że sztampa, że było. Nic. Ma bowiem w sobie coś niesłychanie ważnego: żywiołowość, i beztroskę, która jest w stanie wzruszyć. A o to chyba chodzi w muzyce (nie tylko filmowej). Podobnie jest z melancholijno – dynamicznym „The School/Carol and Brian!”, sielankowym „Being Home” i nostalgicznym „Memories of Another Life”.

Jeśli chodzi o muzykę akcji, to też jest tutaj obecna lecz w minimalnym stopniu. I chyba dobrze, bowiem nie wypada najlepiej. Brakuje jej rytmu, dynamizmu i żywiołowości, którą tak świetnie oddał Siliotto w utworach nostalgicznych. Jest zwykłym underscorem, broniącym się tylko dzięki wplecionym fragmentom sentymentalnym („Night Chase/Tunnel of The Afterlife”, „The Lab”, „Death Of Tom/Fluke And Jeff”). Wyjątkiem na tym tle jest „Running In The Snow/Carol Goes To Brian” bardzo dobry dramatyczny kawałek napisany w starym stylu, pokazujący że kompozytor potrafi komponować także muzykę akcji.

Ścieżka Siliotta ma w sobie dużo naiwnej magii. Takiej prostej, dziecięcej. Nieskomplikowanej. Czarne jest czarne, białe jest białe. Siliotto za pomocą muzycznych środków mówi wszystko explicite, bez metafory. Ale co z tego? Czasem warto oderwać się od wysokich lotów sztuki i posłuchać czegoś co daję dużo przyjemności. Nie irytują mnie nawet znane pomysły zaczerpnięte od Hornera, Poledourisa, czy Vivaldiego („Running In The Snow/Carol Goes To Brian”). Ta muzyka potrafi wzruszyć. Co z tego, że oklepanymi środkami. Orkiestra w starym stylu, wyrazisty fortepian, flety, irlandzkie skrzypce, bas, gitara, nostalgiczny wokal i mgliste flety, wszystko to skutecznie manipuluje słuchaczem zaszczepiając mu dużo familijnej radości i takiego ciepła. Więc chociaż nie ma tu może sztuki przez duże SZ, gorąco polecam tą płytę. Na zły nastrój, na chandrę w deszczowy wieczór, na jesienną deprechę. Wierzcie pomaga.

Niniejszy tekst jest poprawioną i uzupełnioną wersją recenzji opublikowanej na portalu www.moviemusic.pl

Najnowsze recenzje

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.